czwartek, 31 października 2013

Halołin ???

Idę sobie dziś przez naszą "wieś". Szkół tu mamy kilka w tym, oprócz podstawowych i wyższej - dwa technika.
Wszędzie dziś młodzież wysypuje się na ulice umalowana w straszne maski, ubrana w czerń, pajęczyny, dziwne szaty i czapki czarownic.
Podchodzi do mnie grupka młodych z technikum: - zbieramy na wieczorną zabawę, wrzuci pani coś do pudełka? Mówię: - wrzucę, jeżeli powiecie mi co to za święto, z jakiej okazji się przebieracie i bawicie. Eeee, no wie pani, eee, - halołin - wszyscy się bawią...
Nawet tego nie wiedzą.
Jakże prorocze okazują się słowa wiersza, który opisał stan umysłów naszej młodzieży: "ciemno wszędzie, głucho wszędzie..."

Złoty sypie się kurz...

Jest taka scena w trzeciej części filmu "Sami swoi", gdzie Kargul z Pawlakiem szukają godnego miejsca na pochówek dla zmarłego Jaśka. Nie chcą go zostawić w obcej ziemi. Poszukiwania kończą się, gdy znajdują cmentarz na którym groby opatrzone są polskimi nazwiskami. Amerykańska ziemia na której spoczywają "swoi" przestaje być obca, bo pracowali na niej i umierali rodacy. Bracia.
Przed nami radosne święto Wszystkich Świętych, jednak zaraz po nim dzień, w którym modlimy się za zmarłych i odwiedzamy groby bliskich, by pamięć o nich nie zaginęła. Bo byli z nami, kochali nas, pracowali dla nas i dla tej ziemi, w której wreszcie spoczęli.
Na pewno znajdziemy wiele grobów, których nikt nie odwiedza.
Bo rodzina się wykruszyła, bo mieszka bardzo daleko, bo wyjechała za chlebem za granicę, bo nie pamięta.
Nie ma nic smutniejszego.
Bo te groby to pamięć nie tylko rodziny ale i narodu.
Bo dzięki tym kilku lampkom zapalonym na grobie krewnego, rozglądamy się dokoła i widzimy: może grób żołnierza, który walczył o Polskę, powstańca, harcerza, żołnierza wyklętego - jeżeli w ogóle będzie miał grób.
"złoty kurz" który skłonił do refleksji - okolice cmentarza z moimi bliskimi
Nie zostawiajcie bez opieki żadnego grobu. Każdy z nas kiedyś odpocznie od trudów tego świata, a jednak myśl o tym, że zostaniemy zapomniani, że nasze życie minie bez echa, że nie pozostanie nawet skrawek pamięci o nas, staje się przykra.
Tak jak powoli zacierająca się pamięć o całych pokoleniach oraczy, rycerzy, żołnierzy, powstańców, ludzi, którzy dzień za dniem pracowali dla swych rodzin i kraju, a których groby pozostają dziś na ziemi, która stała się obca, nie nasza, zapomniana. Są tam jeszcze ich potomkowie, rodziny, które tęsknią za ojczyzną, która stała się taka odległa.
Nie pozwólmy naszych przodków i historii zasypać kurzem, chyba, że będzie to ten złoty kurz tęsknoty i wspomnień...

piątek, 25 października 2013

Tęcza

"Tęcza" "Nasz dom" "Port" "Przy sercu" "Zakątek"...
Prawda, że ładne nazwy?
To niektóre nazwy Domów Dziecka.
Dobrze, że są, bo gdzieżby się podziały sieroty?
Kiedyś dzieci pozbawione opieki rodzicielskiej tułały się głodne po świecie, pozbawione dachu nad głowa, skazane były na okropne życie.
Dziś do domów dziecka trafiają głównie dzieci, których rodzice nie potrafią się nimi zająć, nie dają opieki, albo co gorsza znęcają się nad nimi. Nie przesadzę, jeżeli napiszę, że jedynie kilka procent dzieci trafiających do placówek opiekuńczych jest sierotami. Reszta podopiecznych MA rodziców, żyjących, chodzących po tym świecie, a jednak do roli rodzica zupełnie się nie nadających. (dziś pomijam przypadki zupełnie nieuzasadnionego odbierania dzieci normalnym rodzicom.)
Rośnie sobie takie dziecko w ciepłym domu, nakarmione, lepiej lub gorzej wychowywane lub kochane. (Wszelkie niedociągnięcia lub wynaturzenia nie są tematem tego wpisu.)
Potem dziecko dorasta.
Kończy 18 lat i przestaje być dzieckiem, więc nie powinno się dalej w domu dziecka znajdować.
Niby logiczne.
Zastanawialiście się, co owymi wychowankami dzieje się po wejściu w dorosłość?
Oczywiście, jeżeli wychowanek dalej się uczy (i nie sprawia kłopotów) może jeszcze pozostać pod opieką DD do zakończenia nauki. Co potem?
Wraz z wkroczeniem w pełnoletniość "absolwent" składa podanie o mieszkanie.
Wiadomo, że na mieszkania komunalne dość długo się czeka - to jeden z problemów. Drugim jest to, że takie mieszkanie trzeba wyposażyć (często najpierw wyremontować), a potem utrzymać.
Młodzi absolwenci zasadniczych szkół zawodowych lub techników (studenci wśród wychowanków nie są regułą) nie zarabiają w naszym kraju (o ile mają pracę) zbyt wiele.
Młoda osoba wchodząca dopiero w życie zawodowe, lub mająca problemy ze znalezieniem pracy, wychowana w rodzinie, przeważnie może nadal liczyć na kąt u rodziców, dopóki się nie usamodzielni. Wychowanek placówki opiekuńczej łatwo może się znaleźć w noclegowni.
Nawet ten uczący się.
Wystarczy, że raz, czy dwa nie dostosuje się do regulaminu - co nie jest trudne. Wcale nie trzeba sobie pozwalać na jakieś ekscesy - wystarczy się spóźnić wieczorem, czyli wrócić później niż o dwudziestej...
Wystarczy też, że ukończy naukę przed osiemnastką, nie ma przydziału mieszkania, albo nie może znaleźć pracy.
Domu dziecka mają swoje regulaminy i jak nazwa wskazuje przeznaczone są dla dzieci - dorosły więc musi opuścić dotychczasowe lokum.
Wtedy ląduje w innej placówce socjalnej - noclegowni, lub "Domu samotnej matki", który, wbrew nazwie, służy nie tylko matkom, ale po prostu kobietom bez dachu nad głową.
Nie wyobrażajcie sobie jasnych, przestronnych pokoi z potrzebnym wyposażeniem. W razie potrzeby to miejsce zamienia się w przepełnione koczowisko z materacami na podłodze - schronienia (na szczęście) udzielają wszystkim potrzebującym ... Dach nad głową jest ? - jest, nie wystawiono wychowanka na ulicę? - nie wystawiono. Znaczy, że instytucje wypełniły swój obowiązek.
Należy przyznać, że wychowawcy najczęściej starają się przechować wychowanków jak najdłużej, lub pomagają pokonać przeszkody formalne w zdobyciu dachu nad głową. Nie zawsze jednak jest to możliwe.
Bywa, że na jakiś czas znajdzie się miejsce w internacie szkoły, do której uczęszczają (o ile szkoła takim dysponuje). A co po skończeniu szkoły, nim znajdzie się jakaś praca?
Jaką przyszłość ma - ciągle jednak dziecko, mimo 18 lat - uczące się i otrzymujące pięćset złotych stypendium, za kontynuowanie nauki?
Pokoju nie wynajmie, jedzenia nie kupi, zasiłku dla bezrobotnych nie dostanie.
Może rzucić naukę i iść do pracy.
Tylko jakiej?
Jakie ma perspektywy bez zawodu, bez umiejętności, bez oparcia w rodzinie?

Tęcza jakoś traci barwy...
Gdzieś po drodze jest błąd i chyba nawet wiem jaki.



czwartek, 24 października 2013

Ile nam zostało?

Poranek. Kawa i śniadanko. Refleksja.
Kawa Astra z polskiej palarni pod Poznaniem - zakup innej kawy daje zarobić obcym, których kawy zalewają półki sklepowe. Możliwe, że są jeszcze inne "nasze" palarnie. Trzeba szukać.
Cukier - nie ma już (chyba w ogóle?) polskich cukrowni.
Chleb mam z polskiej mąki z polskiego młyna. Masło od polskiej krowy, ale przetworzone przez zakład mleczarski z obcym kapitałem. Te polskie funkcjonują jeszcze, ale powoli wchłaniane są przez molochy.
Dżem własny. Tu jeszcze działa kilka polskich firm.
Margaryna do ciasta - obca, podobnie jak proszki do prania produkowany przez tę samą firmę, co margaryna. Serek lub jogurcik - wyprodukowany przez obcego molocha. Trzeba czytać etykietki, by kupić produkt polski.
Niewiele firm mleczarskich pozostało w polskich rękach.
Mięso do obiadu - na szczęście z polskiej świnki, ale już przyprawy kiedyś sprowadzane i przetwarzane przez polskiego producenta teraz z tą samą marką produkuje światowy gigant. Ja chociaż kupuję przyprawy z małej firmy, która konfekcjonuje przyprawy na miejscu.
Talerze - z lupą szukać polskiego producenta, wszystko to francuskie, niemieckie, albo chińskie.
Sztućce - najstarszy i najbardziej znany producent - "Hefra" tuż przed upadłością, albo już w upadłości.
Wychodzę. Autobus - nie polski. Pociągi? - kupujemy za granicą, podczas gdy niedawno robiliśmy dla całej europy. Stocznie? - wiadomo. Huty? - sprzedane, albo zlikwidowane. Kopalnie? - ledwo zipią, choć powinno być inaczej. Gaz - przewaga obcego kapitału.
Biorę maszynę do Szycia. Łucznik rozbity popisowo. Chcę włączyć radio. "Diora" najpierw kupiona, potem zlikwidowana - po co ma robić konkurencję na rynku dobrymi cenami i jakością.
Sklepy? Te małe ledwo zipią. Tłumy w dużych sklepach, które należą do zagranicznych właścicieli i nie odprowadzają u nas podatków.
Znam jedynie sieć "Piotr i Paweł" w której robię zakupy z czystym sumieniem - bo polska.
Wszyscy dokoła widzimy, że dzieje się źle, ale nie dostrzegamy takich niuansów, że idąc do znanych sklepów sieciowych zubożamy własny kapitał i pozwalamy wypompować kolejne złotówki z kraju.
Że kupujemy w dużych marketach mamiących nas pozorem obfitości i pozwalamy w ten sposób umierać małym sklepom, a co za tym idzie przyczyniamy się utraty pracy ciężko pracujących osób.
Tankujesz na obcej stacji benzynowej, bo naszych jest niewiele.
 CO NAM ZOSTAŁO ?
Prawie nic, a dalej nie dbamy o to niewiele, które nam pozostało.
Dajemy się łapać na lep marketowych promocji, zostawiając tam w efekcie więcej pieniędzy, niż gdybyśmy to samo kupili u swoich.
Przez ostatnie lata spokojnie, bez kolejki i z przyjemnością robię wszystkie świąteczne (codzienne oczywiscie też) zakupy w małych sklepikach. Z całą przyjemnością mogę wybierać towar zamieniając ze sprzedawcą kilka miłych słów, podczas, gdy przed suprmarketami, centrami handlowymi, galeriami parkingi są zatkane nadmiarem samochodów, ludzie złoszczą się na tłumy w pasażach, denerwują w kolejkach do kasy, a wracając zmęczeni do domu narzekają, że w kraju jest coraz gorzej. A przecież sami się do tego przyczyniają.
Zaczyna się od drobiazgów.
Zaraz idę po herbatki ziołowe i z całą pewnością będę czytać etykietki i wybierać tylko te, które wyprodukowali polscy producenci. I do sklepu też idę małego, naszego...

http://przetrwanie-prosperowanie.pl/zaglodz-bestie-stan-sie-sam-syty-i-wolny/

środa, 23 października 2013

Jest coraz gorzej - pomocy!

Niedawno pocieszałam na innym blogu, że każdy kot w końcu nauczy się korzystać z kuwety.
Timon tulący się do psich łap
Tak niby powinno być. Tymczasem mój Timon zachowuje się coraz bardziej nonszalancko. Już byliśmy zadowoleni, że nauczył się korzystać z kuwety, że problemy się skończyły.
Od kilku dni mamy jednak kłopot coraz większy.
Mały sierściuch upodobał sobie do załatwiania spraw płynnych niektóre łóżka w domu. Już zamykamy wszędzie drzwi, a mały śmierdziel korzysta z każdej chwili nieuwagi, zwłaszcza dzieci.
Pogoda łaskawie pozwala suszyć praną pościel i kołdry, ale co dalej?
CO ROBIĆ ?????
Tym, którzy doradzą ogródek od razu wyjaśniam, że kociak może sobie swobodnie wychodzić - podobnie jak Tytus, jednak czemuś w ogóle nie wyraża chęci wyjścia, wręcz boi się wolności.
Kuwety w domu rozstawione są trzy. Mały ma do nich swobodny dostęp. Korzysta z nich załatwiając poważniejsze sprawy, natomiast sika tam sporadycznie, wybierając nasze kołdry.
Jest jakiś sposób na wychowanie kota w tej dziedzinie?
Do tej pory byłam przekonana, że wystarczy żwirek i koci instynkt...

wtorek, 22 października 2013

Nikt już nie zbiera żołędzi

Kiedy byłam dzieckiem z żołędzi i kasztanów robiliśmy zwierzątka i ludziki. Powstawały całe miasta. Odpatrywaliśmy od siebie sposoby łączenia i wykonania koników, piesków, wielbłądów.
sobotnie niebo i moje świerki z perspektywy leżaka
W szkole podstawowej zbieraliśmy na wyścigi żołędzie pod okolicznymi dębami i wszystkie kasztany. Za torebkę tego bogactwa można było za darmo wejść do ogrodu zoologicznego. Karma dla zwierząt stawała się zapłatą za bilety. Odwiedzaliśmy chorzowskie zoo każdej jesieni. Kiedy dwie, trzy klasy wysypały przywiezione dobra, było tego zawsze kilka taczek.
Dziś chyba już nikt nie bawi się żołędziami i nie zbiera kasztanów.
Jadąc dziś na rowerze minęłam kilka miejsc, w których pod drzewami leżało mnóstwo żołędzi lub kasztanów. Rzecz nie do pomyślenia w moim dzieciństwie.
Wszystko się zmienia. Zmieniają się zabawy i zainteresowania. Zmienia się obraz okolicy i miasta.
Drzewa bez liści jeszcze nie takie smutne na tle błękitu
Wczoraj po południu i wieczorem miałam okazję przejść się jedną z głównych ulic w centrum mojego miasta. Czułam się, jak w innym świecie. Na ulicach dziwnie ubrana młodzież (nie chodzi o to, że nie nadążam za modą) i całe mnóstwo hałaśliwie zachowujących się dziewczyn w wieku (chyba) gimnazjalnym, lub wczesnym licealnym. Byłam niemile zaskoczona obrazem miasta o zmroku. A przecież po tych samych ulicach chodziłam z koleżankami mając lat naście. Bywałyśmy w kinach i kawiarniach. Nie przemierzałyśmy ulicy z zaciśniętymi ustami i nie rozmawiałyśmy szeptem, zwykle towarzyszył nam śmiech i głośne rozmowy, co nie przeszkadzało nam w zachowaniu podstawowych norm grzeczności. Dziś idąc przez miasto stada nastolatek głośno zaczepiają chłopców, wykrzykują do siebie różne rzeczy - najczęściej mało cenzuralne i głośno komentują postawę lub strój starszych osób. Chłopcy mniej rzucają się w oczy - może dlatego, że częściej można ich spotkać w bramach? Bardziej interesuje ich zawartość puszek lub butelek?
Wisienką na torcie były dla mnie nastolatki - tak na oko niektóre w wieku mojego syna gimnazjalisty - siedzące na stopniach dworca kolejowego, przylegające do nowej galerii handlowej. Dziewczynki ze skupieniem podawały sobie papieroska, którym po kolei z błogim wyrazem twarzy się zaciągały. Czemuś byłam głęboko przekonana, że nie był to zwykły tytoń.
Przemknęłam na dworzec kolejowy z uczuciem niesmaku i wrażeniem obcości. To nie moje miasto. Można by rzec, że miasto się rozwija, modernizuje i pięknieje. Cóż z tego, skoro stało się obce i nieprzyjazne za sprawą ludzi, których nie potrafię dopasować do swojego świata i życia...
A może to ja przestałam pasować?..
Tytus akrobata
Nie podoba mi się wysyp nieprzyzwoitości i braku kultury.
Wolę podziwiać cuda jesieni z dala od miejskich kamienic.
Popatrzeć na cudowne błękitne niebo i pośmiać się z popisów starszego kota, który dla publiczności kilkakrotnie wspinał się na sam czubek najwyższej czereśni. Robił to z wyraźnym zadowoleniem i intencją zdobycia aplauzu widzów.
...nie ma rudej kitki, ale zgrabnością nie ustępuje...

niedziela, 20 października 2013

regalia

Wszyscy wiemy (albo powinniśmy wiedzieć), że jedną z najstarszych polskich pamiątek historycznych świadczącej o ciągłości naszego państwa jest Włócznia Świętego Maurycego.
Cóż o niej wiemy?
Święty Maurycy należał do grona sześciu tysięcy męczenników skazanych na śmierć przez cesarza Dioklecjana, a później Maksymiliana. Maurycy był rzymskim oficerem, centurionem w Legii Tebańskiej, której żołnierze byli chrześcijanami. Stacjonując w Szwajcarii żołnierze odmówili złożenia ofiary pogańskim bogom, za co, wraz z innymi poniósł śmierć. Na miejscu pochówku męczenników zbudowano kościół, później klasztor przy którym wreszcie powstało miasto Saint-Maurice d'Agaune.
W 961 roku relikwie św. Maurycego znalazły się w Ratyzbonie, a później w Magdeburgu, którego biskup upowszechnił kult św. Maurycego w Cesarstwie Niemieckim. Cesarze podczas koronacji otrzymywali do rąk "Świętą i Niosącą Krzyż Lancę Cesarską" - czyli włócznię świętego Maurycego. Według tradycji w grocie tej włóczni znajduje się gwóźdź z krzyża Chrystusa. Legenda mówi, że pierwotnie była włócznią, którą Longinus przebił bok Jezusa.(Włócznia Przeznaczenia)
To kopię tej włóczni podarował  Bolesławowi Chrobremu Otto III w roku 1000. Była symbolem uznania suwerennej władzy polskiego księcia. Po trzydziestu latach zwrócono ją Konradowi II, jadnak w XI wieku wróciła do rąk Kazimierza Odnowiciela i znalazła swoje miejsce na Wawelu i jako relikwia zawierająca część gwoździa z krzyża Jezusa wystawiona była w królewskiej katedrze.
Do naszych z włóczni zachował się jedynie grot. Jan Kazimierz cenny fragment gwoździa wywiózł do Paryża, gdzie został zniszczony podczas rewolucji francuskiej.
Dziś, licząca ponad 1000 lat,  krakowska włócznia św. Maurycego znów znajduje się na Wawelu - w muzeum katedralnym.

Inną bezcenną relikwią naszego państwa jest Szczerbiec - przez wieki używany jako miecz koronacyjny. To jedyne insygnium królewskie zachowane z czasów piastowskich.
"Podczas obrzędu koronacji królów polskich w okresie I Rzeczypospolitej król-elekt otrzymywał Szczerbiec po namaszczeniu ale przed właściwą koronacją i intronizacją. Prymas Polski będący równocześnie arcybiskupem gnieźnieńskim podnosił nagi miecz z ołtarza i wręczał go klęczącemu królowi. Równocześnie wypowiadał zdanie, w którym prosił króla o takie używanie miecza by rządzić sprawiedliwie, bronić Kościoła, zwalczać zło, chronić wdowy i sieroty oraz "odbudować co zniszczone, podtrzymywać co odbudowane, pomścić co niesprawiedliwe, umocnić co właściwie rządzone" itd.  Potem król wręczał Szczerbiec miecznikowi koronnemu, który wkładał go do pochwy i przekazywał prymasowi. Prymas przy wsparciu miecznika koronnego oraz miecznika litewskiego przywiązywał miecz do królewskiego pasa. Wtedy król wstając wyjmował Szczerbiec z pochwy i trzykrotnie ciął nim w powietrzu znak krzyża. Oznaczało to, że władca będzie dzielnym obrońcą kraju i przyjętych przezeń zobowiązań przysięgi. Następnie przecierał nim swe lewe ramię i chował Szczerbiec do pochwy."
Legenda głosi iż został wyszczerbiony o kijowska Złotą Bramę.
Miecz ów króla Bolesława, dany mu przez anioła, nazywa się Szczerbiec, jako że gdy król z polecenia anielskiego przybył na Ruś [1018 r.], uderzył w Złotą Bramę… od czego miecz poniósł niewielki ubytek, zwany po polsku szczerbiną…
(Kronika Wielkopolska)
Miecz który znamy pochodzi z przełomu XII i XIII wieku - nie mógł więc znależć się pod Kijowem w opisywanym czasie. Ważne jest jednak, iż Bolesław Krzywousty miał ulubiony miecz (nie wiadomo jak stary), zwany "Żuraw" lub "Grus". Nad nazwą tego miecza, skryba przepisujący kronikę w 1450 roku, dopisał nazwę Szczurbycz. Być może był to ów pierwszy, legendarny Szczerbiec, którego dalsze losy nie są znane - prawdopodobnie wraz z innymi insygniami znalazł się w Pradze, wywiezione tam przez Wacława II.
Po zrabowaniu królewskiego skarbca przez Prusaków zajmujących Wawel podczas rozbiorów, losy Szczerbca były bardzo bujne: był w Berlinie, Dreźnie, Królewcu. To Prusacy, chcąc odrzeć go z polskości usunęli pierwotny łaciński napis: "Ten miecz jest księcia Bolesława z którym Pan Zbawca, oby wspomagał go przeciw nieprzyjaciołom, Amen" W tych miejscach umieszczono ornamenty roślinne. Zasłonięto też złotą blachą Szczerbę.
Dalej nasz miecz, sprzedany przez Prusaków przechodził przez ręce rosyjskich arystokratów, znalazł się we Florencji, potem w Paryżu, następnie zakupiony przez cara Aleksandra III znalazł się w Ermitażu, a w wyniku Pokoju Ryskiego został zwrócony na Wawel - po 133 latach tułaczki. 
Nie był to jednak koniec jego podróży. 
II Wojna Światowa spowodowała, że wawelskie skarby odbyły pielgrzymkę przez Rumunię, Francję, Wielką brytanie do Kanady, skąd Szczerbiec wrócił w 1959 roku.
Statek, którym płynęły do Anglii krakowskie eksponaty dostał się pod ogień Luftwaffe. Muzealnicy, chcąc zachować miecz koronacyjny od zatonięcia wyjęli go ze skrzyni i umieścili między deskami. Ładunek jednak dopłynął w całości.
Niezwykłe koleje losu sprawiły, że zaginęła bogato zdobiona pochwa, po której pozostał jedynie orzełek na tarczy, dziś umieszczony na głowni miecza.
Warszawska Nike trzyma w prawicy Szczerbiec, miecz - symbol, broniący naszej Ojczyzny od wieków.

sobota, 19 października 2013

Królestwo

Z kilku filmów mamy wyobrażenie o tym, jak wyglądały ceremonie koronacyjne polskich królów.
Oprócz jabłka królewskiego (globusa) symbolizującego władzę na ziemi, podległą władzy Boskiej, czego symbolem był krzyżyk, potrzebne było berło. Ten atrybut królewski bierze swój początek od laski pasterskiej, która przekształciła się w biskupi pastorał - symbol obrony owieczek, następnie przekształcony w znak obrony podwładnych. Podczas ceremonii koronacyjnej lub przy okazji innych oficjalnych wystąpień jabłko trzymane było po stronie serca, zaś berło - jak miecz - w prawej dłoni. Berło w formie buławy otrzymywali dowódcy wojsk - było symbolem władzy nadanej im przez króla.
Zwieńczeniem władzy królewskiej jest oczywiście korona.
Bierze swój początek od wieńca laurowego, przyznawanego żołnierzom w starożytnym Rzymie za wybitne dokonania na polu walki. Przykładem takiego wieńca jest corona muralis - nagroda dla tego, który pierwszy wdarł się za mury zdobywanego miasta. Gloryfikowała w sposób symboliczny, bo mogła być z traw lub liści, ale mogła też być wykonana ze złotego kruszcu. Z czasem złoty wieniec stał się symbolem zwierzchnika armii rzymskiej, jakim był cesarz.
W późniejszych czasach koronę zaczęto wykonywać w formie złotej obręczy, w kolejnych wiekach ozdabianej klejnotami. Korony bywały przerabiane, dostosowywane do mód, czy trendów artystycznych. Obrazowały wielkość i potęgę państwa - pojawiały się na nich coraz wspanialsze klejnoty.
Najstarsze korony w państwie, nawet te nie używane w oficjalnych wystąpieniach, przechowywane były / są, w skarbcach, jako symbole trwałości państwa, jego potęgi i historii. Miały swoje miejsce obok relikwii i tak były traktowane. To przedmioty święte podwójnie - jako relikwie i świadectwo historii i jako symbol władzy danej od Boga.
Polskie korony przechowywane były: najpierw w skarbcu katedry gnieźnieńskiej, później w skarbcu katedry wawelskiej, po drodze znalazły się w Pradze, potem na Węgrzech, bywały jeszcze w innych miejscach, a za Jagiellonów znalazły wreszcie swoje miejsce na zamku królewskim, w specjalnie przygotowanym skarbcu. Były to trzy komnaty w skrzydle dziedzińca arkadowego. Prowadziły do niego żelazne drzwi zamykane na wiele zamków. Z owego skarbca były wywożone w późniejszych wiekach tylko na koronacje odbywające się w Warszawie.
Do unikalnych insygniów królweskich, przechowywanych w wawelkim skarbcu należały od XV wieku słynne dwa grunwaldzkie miecze, które stały się symbolem połączonych narodów Polski i Litwy. Do regaliów zalicza się również grot włóczni św, Maurycego - najstarszej pamiątki świadczącej o wielowiekowej historii Polski. Nie zapominajmy również o najsłynniejszym z polskich mieczy - Szczerbcu - cudem uratowanym z meandrów historii i niebezpieczeństw podróży podczas ostatniej wojny, gdy starano się go uchronić dla potomnych.
Dzieje naszych insygniów królewskich to temat do kolejnej opowieści...