środa, 31 lipca 2013

Bawimy się dalej...


            

Franciszka Krasińska
"... słucham, jak kapelan gazety czyta. Zewsząd ubliżają powadze Rzeczypospolitej: [...] rabują, pustoszą, krzywdzą. Lecz co tam o tym myśleć i trapić się, lepiej jak Jmć Dobrodziej mówi - używać obecnych momentów, cieszyć się, radować, póki pora służy. Bo i prawda! Prawią pokątnie o jakichś nieszczęściach, biedach, a tymczasem Polska cała w ucztach, festynach, biesiadach."
Taki to zapisek znajduje się w "Dzienniku Franciszki Krasińskiej" pod datą 20 stycznia 1752r.
Przypomnę, że były to czasy panowania Augusta III Sasa, który po ojcu odziedziczył skłonności do dobrej zabawy i korzystania z dóbr Polski pełnymi garściami. Za przykładem króla bawiła się cała szlachta.  Dwadzieścia lat później nastąpił pierwszy rozbiór Polski....
Ale co tam, bawimy się.
Dziś urządzamy fetę na cześć jakiegoś znamienitego gościa.
Goście i uczestnicy przybyli po otrzymaniu wykwintnych zaproszeń. rozwiezionych powozami. Przyodziali się w stosowne kostiumy przewidziane do żywego obrazu lub przedstawiania, które odbędzie się przed lub po pierwszym poczęstunku. Towarzystwo udaje się do sali jadalnej, gdzie na stole góruje cukrowa piramida z jakimś wyrazistym akcentem. Usługuje liczna służba także odziana "tematycznie". Oprócz sreber króluje chińska farfura ze złoceniami.
Kuchmistrz dziś serwuje ucztę "staropolską": potrawy korzenne i ostre, potrawy z jelenia i łosia, a dla efektu jeszcze pieczonego pawia - oczywiście ozdobionego pawimi piórami. Na wety podajemy dziś marcepan i kolorowe, słodkie galarety różnych wymyślnych kształtów. 
Feta jest oczywiście wstępem do całonocnego balu. Na wsi, przy małym dworku, latem można było naprędce wybudować pawilon stosownych rozmiarów, by pomieścił tańczących. Bale obowiązkowo wydawano w domach, gdzie były panny na wydaniu. Anegdota mówiła, że wystarczył jeden bal rocznie dla piętnastolatki, dla dwudziestolatki - trzy, sześć dla dwudziestopięcioletniej (później już pewnie się poddawano).
Gospodarz dbający o swych gości przygotował pokój specjalnie dla pań, gdzie szwaczka mogła prędko przyszyć urwaną falbankę, pokojówka poprawić fryzurę, a na "wypadek wszelki" przygotowano kilka tuzinów białych rękawiczek i tyleż trzewiczków różnej miary.
Podczas balu podajemy poncz, wina, chłodniki i gorącą herbatę, a w przerwach między tańcami - lody.
To nic, że wydatki extra na ten bal (poza produktami z własnego majątku), wynoszą prawie 1700 złotych, zaś utrzymanie licznego dworu (np Potockich w Łańcucie) miesięcznie kosztuje tylko około tysiąca!  Nad ranem zmęczonym, rozchodzącym się gościom podajemy barszcz, bigos lub inne obfite śniadanie.
Następnym razem goście przebiorą się za bohaterów jakiejś modnej powieści, lub włożą ubiory charakterystyczne dla jakiegoś regionu świata, może nawiążą do któregoś okresu historycznego, lub zabawią się w "chłopskie wesele".
Można też sprowadzić dla atrakcji wybitną śpiewaczkę, znanych muzyków, deklamatora. 
Bawiono się też w teatr wystawiając mniej lub bardziej znane sztuki, czasami naprędce napisane na potrzeby wieczoru.
Światło.
Podczas przyjęcia zapalano wszystkie świece w żyrandolach, na sprzętach rozstawiano lampki. 
W pałacu Potockich w 1805 roku wydatki na światło podczas balu przewyższyły wydatki na wina, chociaż zakupiono 90 butelek przednich gatunków.  Samych tylko świec zużyto 400, nie licząc oleju do lamp. W Wilanowie w zwykłe dni zużywano (tylko) 120 świec tygodniowo!, kilka łojówek i 8 funtów oleju. To wszystko zużywano nie tylko w pokojach, ale i na zapleczu. Stąd też w umowach o zatrudnienie, oprócz wynagrodzenia, często widniała pozycja dotycząca światła. Wydzielano też świece domownikom. Uczący się synowie ordynata Zamoyskiego mieli prawo do 2 świec dziennie w zimie i jednej w lecie. 
Świece najczęściej wyrabiano we dworach. Kupowano je tylko od specjalnych okazji. 
lampa Łukasiewicza
Długo oprócz wosku (ten był drogi i zawsze w niedostatecznych ilościach) do wyrobu świec używano baraniego lub wołowego łoju. Świece wyrabiano "z formy" lub "maczane", czyli zanurzane w tłuszczu, który po wyjęciu zastygał na knocie, czynność zaś powtarzano, stopniowo pogrubiając świecę. Świece te często kopciły i trzeszczały podczas spalania, a co chwilę należało skrócić nierówno palący się knot z przędzy lnianej. Na początku XIX wieku we Francji wynaleziono świece stearynowe, te jednak czas jakiś nie mogły się przyjąć z powodu "szkodliwego mocnego blasku". 
Używano też olejnych lub łojowych "wiecznych lampek" od których w razie potrzeby można było szybko odpalić knot świecy. Ciągle używane lampy oliwne ciągle miały "antyczne" kształty, niezmienione od wieków.
Zmiany nastąpiły dopiero po wynalezieniu lampy naftowej w drugiej połowie XIX wieku.
Mnie, oprócz sentymentu do przedstawionych historii nachodzi jeszcze taka refleksja:
gdzie są te wszystkie srebra stołowe, złocone sztućce, porcelanowe serwisy, rzeźby, obrazy, meble, całe to bogactwo i przepych. Tych kilka, kilkanaście muzeów, jakie mamy w Polsce, prezentujących dawne wyposażenie dworów lub pałaców nie pokazuje nawet cząstki bogactwa, jakie mieliśmy jeszcze w Polsce międzywojennej. A już wtedy majątki były zniszczone i okrojone przez zaborców i zniszczone podczas I Wojny Światowej. Później nastąpiły lata okupacji i niemiłosiernego rabowania wszystkiego, co cenne. Tuż przed okupacją wielu właścicieli cennych przedmiotów, nauczonych przykładem minionej wojny, gdzie najbardziej cierpiały odosobnione i bezbronne dwory, przywiozło najcenniejsze zbiory, obrazy, srebra, starą broń, księgozbiory do Warszawy. Wiemy, co się stało. A potem przyszło wyzwolenie... Od majątków także. Czego nie zmiotła pożoga wojenna, to zabrali wyzwoliciele, a dalsze lata jedynie słusznego ustroju wyniszczały nawet ocalałe budynki. Wiele cennych przedmiotów wyjechało za granice, sprzedanych przez samozwańczych właścicieli.
Na potrzeby poprzedniego wpisu umieściłam zdjęcia wyposażenia pałacowego z muzeum Schönbrunn we Wiedniu. A przecież na polskiej ziemi takich pałaców, jak ów cesarski mieliśmy co najmniej kilkanaście, zaś te mniejsze niczym nie ustępowały bogactwem wyposażenia...
Biedniejemy nadal.

wtorek, 30 lipca 2013

Szaleństwo

Ostatnie dni dały nam do wiwatu!
Człowiek (i zwierzę) nie wie gdzie się schować.
odrobina ochłody na kafelkach

Piwnicy w domu nie mam, a całe życie toczy się na piętrze, gdzie panuje ukrop.
Wczoraj przeżyliśmy chyba apogeum. Termometr zaokienny, na północnej ścianie domu, w godzinach popołudniowych, pokazywał ponad 40 stopni - i to jeszcze zanim padły na niego promienie słońca w godzinach przedwieczornych.
Nasz "pokój do życia" połączony z kuchnią, w którym jedna ze ścian, wraz z oknem, jest od południa, a druga, z balkonem, od zachodu, już od kilku dni nie nadaje się by w nim przebywać. Mimo zakrywania okien, by promienie słoneczne nie nagrzewały wnętrza, mimo wentylatora, mimo całonocnego schładzania przy otwartych oknach, temperatura w dzień nie spada w nim poniżej 30 stopni - jednym słowem SAUNA. Mózg się przegrzewa.
żebyście wiedzieli, jak tu gorąco...

Dziś w nocy przyszedł nam z nieba ratunek w postaci krótkiego deszczu. Pokropił wszystko dla ochłody, jednak w ogrodzie jest dalej sucho. Od jutra znów ocieplenie...
może chociaż czoło uda się schłodzić
I znowu zimą będziemy wspominać te upały z tęsknotą.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Cudze chwalicie

leniwy nurt Białej Nidy
Dziś mały przerywnik w opowieściach historycznych i wspomnienie z ubiegłej środy.
Zdarzyło się tak, że trzeba było najmłodsze dziecię odebrać z kolonii pod Małogoszczą.
O przyczynach może kiedyś napiszę, gdy mi się bieżące wątki pokończą.
Wsiedliśmy więc z moim bratankiem do samochodu (Archanioł był naszą dryndą po drugiej stronie Polski) i pojechaliśmy. Daleko to nie jest - jakieś stopięćdziesiat kilometrów i wio.
bobrze dzieło
Po pierwsze, w oczy się rzuca, że na północ od Katowic jest bardzo wiele nieużytków. Całe połacie Jury, które pamiętam z dzieciństwa szumiące zbożem, leżą ugorem. Wszystko się zmienia, gdy zbliżamy się do kieleckiego. Pola obsiane, łąki zielone, domki nawet na małych wsiach zadbane. Nawet trzy razy widzieliśmy małe stadka krów. Nie ma już chyba gospodarstw z jedną czy dwoma krowami, bo takich przypadków nie widzieliśmy. Dziś albo trzyma się stado produkujące mleko, albo kupuje biały płyn w kartoniku.
Po przyjeździe do ośrodka kolonijnego musieliśmy chwilę zaczekać, bo dzieci były na wycieczce. Poszliśmy więc na spacer - ot tak, parę metrów za ośrodkiem skręcając w las i okazało się...
wysepka w nurcie
Że jesteśmy w parku krajobrazowym Białej Nidy.
Przecudne miejsce z widokami zapierającymi dech w piersi. Niewielka rzeczułka z krystalicznie czystą wodą meandrowała malowniczo, a wzdłuż niej rozciągały się szeroko łąki.
Poszliśmy zwabieni zapachem łąki, lasu, wody i pięknymi widokami.
Po drodze napotkaliśmy drzewa zwalone przez bobry, malownicze zakola rzeki nad którą
nieustannie unosiły się mniejsze i większe ważki. W jednej z zatok znaleźliśmy owady, o których najpierw pomyśleliśmy, że to motyle - na to wskazywał ich sposób latania, potem okazało się, że to także jakiś rodzaj ważki, niczym nie
grążele
przypominającej swym lotem helikoptera. Były to owady z nieprzeźroczystymi ciemno niebieskimi, dużymi, prawie motylimi, lekko opalizującymi skrzydełkami i tułowiami. Zrobienie takiemu stworzeniu zdjęcia aparatem z telefonu byłoby cudem.
Idąc dalej dotarliśmy do niewielkiego stawu, który kiedyś prawdopodobnie był częścią koryta rzeki, lecz miejsce to zostało oderwane od głównego nurtu naniesionym piachem. Mieszkały tam cztery dzikie kaczki, całość porastała rzęsa i kwitnące grążele.
Nie mogliśmy nacieszyć oczu. Kawałek łąki za rzeką ktoś skosił i z siana zrobił dawno przeze mnie nie widziane kopki.
Większość przemierzonej przez nas łąki porastał kobyli szczaw, malowniczo układając się w brązowe smugi. Miałam nawet zamiar zebrać kilka łodyg z nasionami (doskonały środek na biegunki i zatrucia pokarmowe), jednak atakujące ze wszystkich stron komary wygoniły nas z tej malowniczej doliny.
Po odebraniu dziecka postanowiliśmy wykorzystać to, że wyrwaliśmy się z miasta. Zbliżał się wieczór, więc podarowaliśmy sobie drogę na zamek w Chęcinach - musielibyśmy nadłożyć drogi. Postanowiliśmy więc odwiedzić zamek w ogrodzienieckim Podzamczu.
Był już wieczór i praktycznie zamykano,
rzęsa na oderwanym zakolu
szczaw, wszędzie szczaw...
weszliśmy jednak na chwilę odetchnąć duchem historii i  użalić się nad upadkiem minionej potęgi.
Nie była to moja pierwsza wizyta a Podzamczu, ale jak zawsze przyglądałam się z przyjemnością starym murom. Zawsze to okazja by pokazać dziecku kawałek historii.
To zdjęcie wyszperane w necie daje małe pojecie o potędze tego zamku...

Mijają wieki, a powiewająca nad zamkami Biało - Czerwona nieustannie cieszy...

Czas zatarł nawet herby nad bramą wjazdową

schody kute w litej skale przylegają do dziedzińca
zachodzące słońce podkreśliło pustki okienne
Rekonstrukcja, czyli wspomnienie minionej wielkości...

niedziela, 28 lipca 2013

Jak można przejeść państwo?

Bardzo łatwo!
Co prawda wyobraźnia nieco nam się z biegiem lat skurczyła i dziś powiedzenie, że w czasach saskich przejadano i "przebawiano" całe majątki niewiele nam mówi. Bawiono się wspaniale i z przepychem także i później, gdy Polska powoli przestawał istnieć na mapach.
Ostatnio pisałam trochę o obfitości jadła przewijającego się przez dworskie stoły, jednak nie daje to jeszcze wyobrażenia, jak można było przejeść ogromny majątek. Przecież na stole pojawiały się głównie produkty rolne własnym sumptem, na własnej ziemi wytwarzane. To właśnie jest małość naszego pojęcia o tamtych czasach - nie sięgamy dalej...
Wystarczy zacząć od tego, że w gości, na ucztę, na bal trzeba było zajechać godnym ekwipażem (o karetach i powozach kiedyś pisałam), nie można też było wybierać się ciągle w tym samym odzieniu. Najtrudniej miała się sprawa z sukniami, które w czasach saskich stawały się coraz bardziej zwiewne i delikatne. Wcześniejsza moda, odziewająca panie w materiały solidniejsze i trwalsze pozwalające na wielokrotne przerabianie, przeszywanie i ozdabianie, gdy tymczasem zwiewne jedwabie i tiule nie wytrzymywały próby czasu drąc się i prując, a dodatkowo blaknąc w praniu oraz łatwo się plamiąc w sposób trudny do usunięcia z jasnej materii. Zaznaczyć trzeba, że zwiewności materii wcale nie towarzyszyła zwiewność ceny i damskie toalety były potężnym wydatkiem w skalki dworu. Z czasem nawet panowie zamieniając polski strój na nowoczesny, potrzebowali ciągle nowych koszul i kamizelek, na które w drugiej połowie XIX wieku zapanował istny szał.
Wybieramy się więc w gości - nie ważne czy wiele mil do sąsiada na wieś, czy w mieście na bal lub proszony obiad. Gościom musiała towarzyszyć odpowiednia liczba służby, tym większa, im dalej się udawano. Przez wieki zabierano ze sobą nie tylko kufry z odzieżą, ale i posłania, a w długą drogę prowiant i naczynia. Nocleg zwykle znajdował się - jeżeli nie w karczmie, to w każdym po drodze napotkanym dworze, gdzie goście zawsze witani byli z otwartymi rękoma i goszczeni chętnie z racji miłej odmiany codzienności. Oczywiście na gospodarza spadało nie tylko goszczenie państwa, ale i często karmienie przyjezdnej służby oraz koni.
Towarzystwo przyjeżdżające do dworu z jakiejś określonej okazji rzadko bawiło tylko kilka dni. Trzeba było odpocząć po podróży, a później brać udział w przygotowaniach: dostawało się rolę w przedstawieniu, czy żywym obrazie. Oczywiście należało się do roli odpowiednio przygotować, łącznie z uszyciem stosownego stroju lub przebrania.
Na wsi bawiono się często i chętnie. Na początku wieku w pałacu w Puławach niemal co dzień (!) odbywał się bal zwykły lub kostiumowy, wystawiano sztuki teatralne, operetki, pantomimy, inscenizowano szarady. A przecież takich pałaców było w Polsce setki, a dworów tysiące.
Wszystkie te atrakcje wymagały przemyślenia, przygotowania, dekoracji, oświetlenia (które kosztowało krocie!!!)
Można powiedzieć, no dobrze, bawiła się magnateria, ale okazuje się, że nic się nie zmienia, gdy spojrzymy do pamiętnika mieszczki krakowskiej z połowy XIX wieku. Pewna panna odnotowała, że podczas dwóch miesięcy karnawału była 26 razy na przyjęciach i balach, nie licząc wieczorków towarzyskich we własnym domu.
Oprócz długo planowanych "wielkich" bali i przyjęć, były także wieczorki tańcujące, herbatki, baliki i specjalność wieku: "siurpryza", czyli feta na cześć któregoś z domowników obchodzącego akurat urodziny lub imieniny. Taka impreza obchodzona w rodzinnym gronie to jeszcze nic wielkiego: ot, ubrać fotel w girlandy kwiatów, wykonać własnoręcznie powinszowania, przygotować pieśni lub deklamacje. Jednak częściej siurpryza odbywała się w szerszym gronie, gdzie gości bywało kilkadziesiąt lub nawet kilkaset. Należało przygotować występ aktorów, tancerzy, mimów, wszystkich ubierając w stosowne kostiumy szyte specjalnie przez armię szwaczek zawsze we dworze gotowych do pracy. Przypomnę, że używano tkanin szlachetnych; bawełny, jedwabiu, koronek, falban, tiuli i nie były to materie wytwarzane we dworze lecz kupowane.
Jeżeli jednak takie przygotowania można zaliczyć do zwykłych, to już koszta zasadzenia sosnowego lasku podczas... trwającego obiadu imieninowego Józefy Woroniczowej wybiegają trochę poza rzeczy zwykłe. Dodatkowo w lasku stanęła "antyczna" świątynia, na drzewkach zawieszono lampiony, na dachu świątyni ustawiono kaganki, kolumny otoczono świeżymi kwiatami (w marcu!), ołatarz ubrano w kolorowe szkiełka i rozniecono na nim "ogień chemiczny w różne kolory".
Można też było, jak Helena Radziwiłłowa wyprawić "wiejskie śniadanie" ustawiając na środku salonu lasek świerkowy, w rogach zbudować chatki z ryżowej słomy, wszystko obstawić egzotycznymi roślinami w donicach, w chatkach zaś wystawić stoły z różnymi przysmakami ze słynnych lokali warszawskich. W lasku stanęły potrawy z mięsami.
Izabela Czartoryska nie ograniczała się do ozdabiania domu. Jej specjalnością bywały zabawy w plenerze. Ponieważ za jej czasów w skarbcu pałacowym znajdowało się wiele ozdób z minionych wieków, można było używając starych kulbak, rzędów, czapraków, a nawet ubiorów tureckich, wystawić "wjazd baszy tureckiego". Co ciekawe nie zabrakło w tym spektaklu nawet wielbłądów ze stajni książęcej (Czartoryskich). Całość uzupełniono, jak zwykle, ubiorami uszytymi przed inscenizacją.
Innym razem pani Izabela zabrała swoich gości na trakt przechodzący pod Puławami. Goście zastali tam rozbite namioty zarzucone dywanami i poduszkami, wazony pełne róż i drzewka pomarańczowe w wielkich donicach. Służba w tureckich strojach podawała w chińskiej i japońskiej porcelanie wschodnie przysmaki, lody i napoje. Drogą przed towarzystwem przemaszerowała karawana: trzysta baranów z dzwonkami na szyjach doglądanych przez Arabów w turbanach, sto krów z większymi dzwonkami, popędzanych przez hajduków w jednakowych strojach, szły także w karawanie wschodnie rumaki w bogatych rzędach i dwanaście wielbłądów objuczonych... Spektakl tak się podobał, że powtórzono go kilkakrotnie.
Przykłady takich ekstrawagancji możemy mnożyć.
Po co jednak sięgać do rzeczy niezwykłych, skoro przyjęło się we wiejskich dworach, że na bal imieninowy, bez zaproszeń (!) zjeżdża 300 - 400 osób, a gospodarze są na to zawczasu przygotowani!
Podaje się oczywiście tylko liczbę gości, bo któż by tam liczył służbę, dla której często miejsca pod dachem brakowało.
Do opisanych wyżej wydatków należy dopisać produkty spożywcze kupowane specjalnie do wytworzenia przysmaków: bakalie, egzotyczne owoce, cukier, zamorskie przyprawy, w mieście lód (który na wsiach pozyskiwano własnym sumptem i przechowywano w lodowniach), ogromne ilości soli potrzebnej przy wyrobie lodów, tak chętnie w dużych ilościach zjadanych. Do tego wszystkiego dochodziły trunki. Nie na każdą okazję wystarczało podać wina, likiery, czy nalewki z własnych piwnic. Były okazje na które należało sprowadzić szampana lub zagraniczne wina. Często należało zatrudnić dodatkową służbę, lub w mieście wynająć z lokalu, który dostarczał smakołyki i modne potrawy. Wypożyczano także stoły i krzesła. Po balu zaś ktoś musiał pozmywać - bywało, że trwało to kilka dni (!) i często także wymagało wynajęcia dodatkowej służby.
No i rzecz najważniejsza: światło, które kosztowało niewyobrażalne krocie.
Czasami jeden bal pochłaniał więcej kosztów za światło, niż cały dwór przez miesiąc !
Nie można jednak było skąpić na oświetleniu, gdy się chciało robić furorę w towarzystwie.
Oglądane przez nas filmy kostiumowe nie dają nawet bladego pojęcia, jak istotną rzeczą było rozmieszczenie kandelabrów, umocowanie świec w podwieszanych świecznikach, rozkład kaganków rozstawianych na różnych meblach, półkach, kominkach, wnękach.  Wydaje się nam, że wtedy całą sprawę załatwiały świece woskowe. Tymczasem świec woskowych używano tylko w salonach i najbardziej reprezentacyjnych pokojach (nie dymiły), korytarze oświetlano świecami łojowymi i kagankami oliwnymi. Sienie pozbawione palnego umeblowania nadal oświetlano pochodniami, podjazdy do pałacu w zależności od pory roku oświetlały pochodnie lub lampki oliwne zawieszane w lampionikach rozmieszczonych na drzewach. Świece łojowe nie dawały tak jasnego światła jak produkt pszczeli, często dymiły i rozsiewały wokół siebie zapach topionych skwarków.
Wszystkie te sposoby oświetlenia wymagały stosownej oprawy: lampek, świeczników, kandelabrów, meluzyn, żyrandoli, których nie zawsze bywało dosyć we dworze, czy pałacu, a które niejednokrotnie należało wypożyczyć, oczywiście za opłatą.
Na co dzień dwory i pałace nie błyszczały specjalnym blaskiem, nawet te najbogatsze. Światło oszczędzano z racji jego ceny. Często towarzystwo całe wieczory spędzało w jednym pomieszczeniu przy blasku ognia w kominku, lub blasku jednej świecy, która należała się czytającemu na głos jakąś znamienitą lub modną powieść. Z tego też względu wydawano wtedy specjalne książki "kominowe", to jest takie, które miały wielokrotnie większy druk od zwykłego, tylko po to, by łatwo można było czytać przy nikłym świetle paleniska lub świecy.
Skoro więc w niejednym dworze bale odbywały się codziennie, oświetlenie pochłaniało fortuny!
Nawiązując jeszcze do filmów usiłujących przedstawić nam opisywane czasy - budżet żadnego z filmów nie byłby chyba w stanie udźwignąć wystroju sali balowej. Bo bale wymagały sal reprezentacyjnych zwykle wspaniale zdobionych obrazami, rzeźbami, sztukaterią, lustrami, złoceniami... Mimo całego "zwykłego" bogactwa sale balowe przystrajano roślinami, kwiatami, jedwabiami, muślinami - tak chętnie upinanymi w wymyślne kaskady od sufitu do podłogi, a zajmujące całe połacie ścian. Upinano je różnymi ozdobami, szpilami, podpierano włóczniami i pikami wyciągniętymi z dworskich, czy pałacowych zbrojowni lub skarbców. Często rozstawiano wymyślnie ubraną służbę lub ustawiano rzeźby, ciągle wymieniane, gdy poprzednie się opatrzyły.

c.d.n.

sobota, 27 lipca 2013

Susza, czyli o wszystkim na raz

Mój eksperymentalny ogród nie ma się zbyt dobrze.
Wszystkiemu winna jest okropna susza. Ta cudowna pogoda, którą cieszą się dzieci oraz wszyscy mający urlopy i wakacje jest zabójcza dla ogrodów.
Jak pisałam wcześniej, zarzuciłam codzienne podlewanie ogrodu, bo rachunek za wodę zasugerował mi, że powinnam mieć z tego małego spłachetka zbiory co najmniej kilkuset kilogramów różnych warzyw, co jest oczywiście nierealne. Dodatkowo, po kilku dawnych deszczach okazało się, że odkryta gleba, na której do niedawna był trawnik, jest po prostu bardzo piaszczysta - woda przemyła całość ujawniając jej piaszczystą strukturę.
Podzieliłam moje uprawy na 3 części. Na jednej rosną posadzone tej wiosny poziomki i truskawki - ta część ma się dobrze, roślinki pięknie się rozrastają i swoimi liśćmi zacieniają ziemię. Dodatkowo, od wiosny starałam się glebę ściółkować. Owocujące już tego lata poziomki mówią mi, że było to dobre posunięcie.
Drugą z trzech części zajmują krzaki pomidorów, które mają się dobrze. Na tym kawałku ściółka pojawiła się jeszcze przed wysadzeniem krzaczków do gruntu. Okazuje się, że dzięki ściółce nie tylko gleba mniej paruje, ale dodatkowo wyrasta bardzo mało chwastów, co ogranicza pielenie do kilku ruchów ręki dziennie.
No i trzecia część. Na początku było nieźle, bo udały się smaczne rzodkiewki. Niestety, cała reszta warzyw, które były uprzejme wykiełkować, po osiągnięciu niewielkiego wzrostu stanęła w miejscu, a teraz marnieje i podsycha. Piaszczysta gleba przesuszona jest bardzo głęboko. Doraźne podlewanie niewiele pomaga. Czekamy na deszcz.
Dodatkowo nie wyściółkowana część warzywniaka okropnie zarasta chwastami. Jest to denerwujące nie tyle z powodu pracy, co dlatego, że chwasty mimo suszy mają się wiele razy lepiej od upragnionych i wyczekanych warzyw. Ściółki nie ma, bo źle się zabrałam do sprawy. Gdybym najpierw ułożyła ściółkę, a potem siała w uważnie zrobionych rządkach, może byłoby dobrze. Niestety, najpierw wysaiałma moje roślinki, a potem bałam się je zasypać ściółką w obawie przed zgnieceniem i gniciem. Mam nauczkę na przyszły rok.
Nie zniechęciłam się do ogródka, jednak teraz wiem, że ten kawałek po usunięciu moich rachitycznych buraczków, marchewek i wszystkiego innego, co dało radę na piaseczku wyrosnąć, muszę po porządnym wyplewieniu uraczyć kompostem, a potem zasypać ściółką, która sama także z czasem się przekompostuje. Za rok na tym kawałku będą pomidory. Będzie też więcej poziomek, które pięknie owocują dając aromatyczne i soczyste jagódki.
Lato w tym roku mamy dziwne - od wiosny przez niemal całą dobę kąsają nas komarzyce. Nawet w południe i późnym wieczorem trudno w spokoju posiedzieć w ogrodzie. Nic nie zmienia wyjście do ogrodu o bladym świcie. Po prostu w tym roku komary mają system dosuszania skrzydeł i wyjątkowo tępe ssawki, bo nigdy dotąd nie dziabały tak boleśnie.
Przez te małe utrapienia niewiele tego lata spędzamy czasu na posiadunkach w ogrodzie, a szkoda, bo Archanioł poskręcał bardzo wygodne mebelki ogrodowe na żeliwnych podstawach zakupionych już jakiś czas temu.
Czas płynie i nasz Tytus za miesiąc skończy pierwszy rok życia. Dorósł, o czym już pisałam, a teraz jeszcze daje wieczorne ogłoszenia do wszystkich kotek w okolicy: "chcę się rozmnażać!".
Chętnych chyba nie ma zbyt wiele i współzawodników na szczęście również, bo jego serenady są tak głośne, że trzeba wieczorem zamykać okna, co przy panującej temperaturze nie jest zbyt miłe.
Pojawiły się też kilka razy w domu kocie zdobycze. Niestety, jego "dziecięca" fascynacja wszystkim, co lata nie minęła i zastaliśmy już u stóp schodów dwa razy ptaszki. Nie wiemy tylko, czy osobiście przez naszego kocura zamordowane, czy też jest to znaleziona padlina. Tytus całymi dniami w ogrodzie goni latające stworzenia, ale są to raczej muchy i motyle, bo obserwowany, zachowywał się tak. że uwierzyliśmy iż z ptakami (na szczęście) nie ma szans.
W minionym czasie było kilka dni bez dzieci, co skwapliwie wykorzystałam do odnowienia domowych schodów, bez miłosierdzia zniszczonych psimi pazurami.
Udało mi się też odnowić stare, drewniane, ciężkie drzwi do domu od strony ogrodu. Były zamontowane jeszcze przez mojego tatę z powodu swojej solidności. Lata uciekały, a my coraz częściej myśleliśmy o ich wymianie na nowoczesne i bardziej szczelne. Teraz okazało się, że kiedy je wyczyściłam, uzupełniłam szpachlą ubytki i ślady po psich pazurach, wyszlifowałam i pomalowałam, prezentują się całkiem ładnie i solidnie. Kiedy dodamy im jeszcze przed zimą porządne uszczelki, żadne nowe drzwi ich nie przebiją.
Ot, i tak mija lato...

czwartek, 25 lipca 2013

Szary koniec

Do dziś mówimy o kimś, że pozostaje "na szarym końcu", ale kto pamięta skąd się wzięło takie powiedzenie?

Dziś trudno nawet o zdjęcie pieczonego indyka na srebrnym półmisku
Od wieków we dworach zasiadano do stołu według określonego porządki i według ważności. W takim samym porządku ustawiano zastawę, a później podawano potrawy. Do "pańskiego" stołu miały dostęp określone osoby, jednak nie były one sobie równe.
Skoro potrawy podawano tak, by najlepsze kąski trafiały w "górę" stoły, to i podobnie czyniono z obrusami. Przed gospodarzy kładziono te najpiękniejsze, bielone, z delikatnego płótna nierzadko tkane we wzory, często kupowane, dalej rozpościerano proste białe, gładkie sztuki materii tkanej własnym przemysłem, a dla najmniej znacznych gości lub domowników kładziono najtańsze płótno lniane, własnego wyrobu, nie bielone. Wiemy jak wygląda surowe płótno lniane - jest po prostu szaro - brązowe. I to właśnie stąd wzięło się powiedzenie o siedzeniu na "szarym końcu".
śladowe ilości sreber spotykamy w muzeach
A jak to było z potrawami?
Jeszcze w drugiej połowie XIX wieku do posiłków potraw nie obnoszono, ale zastawiano na stole. Półmiski, wazy, sosjerki i tace ustawiano według z góry ustalonego porządku. Wiele z tych naczyń stało na stole na fajerkach, by utrzymać ciepło. Stół dzielono na dwie część na których symetrycznie ustawiano te same rodzaje potraw, np: wazy z zupą, jednak zawartość waz różniła się. Co innego stawiano w "górze" a co innego w "dole" stołu. Podobnie było z pieczystym (przypominam, że nie było obiadu bez pieczonego mięsa!) i innymi potrawami. Półmisków nie wymieniano między końcami stołu. Każdy jadł to, co przed nim postawiono, łatwo więc było podawać co lepsze kąski gospodarzom, lub wyróżnianym gościom.
Po daniach obiadowych podawano wety, czyli desery.
Poradniki sugerowały by pośrodku stołu ustawiać piramidę z ciast, a na końcach drobne ciastka, słodkie galarety, blamaże (blanc - manger czyli słodka galaretka z migdałów i śmietanki z żelatyną), kremy, kompoty, frukta małe i duże... Wszystko podawane w wyszukanym kształcie.
Nasze wyobrażenie często nie ogarnia ilości i jakości potraw zjadanych na co dzień i od święta.
Jeszcze na początku wieku w Wilanowie obiad składał się z 27 potraw, a w drugiej połowie wieku już "tylko" z 17.
Desery - obowiązkowo nie tylko dla podniebienia, ale i oka
W skromniejszych dworach na zwykły obiad podawano przynajmniej sześć potraw, z czego trzy były obowiązkowo mięsne. W dzień świąteczny ilość potraw rosła przynajmniej do dwunastu.
Rolą gospodarza było dolewanie do kielichów, przepijanie i doglądanie służby, by podawała najlepsze potrawy wybranym.
Po obiedzie, gdy nastała na to moda, pijano kawę i herbatę.
W porze podwieczorku podawano ciasta, konfitury i "sucharki" czyli biszkopciki i małe ciasteczka o różnych smakach.
Wieczerza przypominała obiad, tyle, że nie podawano już zupy. Rzadko wieczorne posiłki bywały skromne, bo nawet w dzień postny w dworskim menu znajdujemy: wędzony dorsz, pierogi ruskie, karp z miodownikim, grzanki i piwo.
Oprócz "pańskiego" stołu we dworach osobną kategorię stanowił stół dla dzieci i "drugi" (a czasem i "trzeci") dla służby.
Przy okazji chcę przypomnieć, że do końca osiemnastego wieku powszechnie używano zastawy cynowej (i srebrnej), a porcelana i fajans pojawia się dopiero w wieku dziewiętnastym - przyjmowana niechętnie ze względu na kruchość w uzyciu i łatwość pękania przy podawaniu potraw ogrzewanych na fajerkach. Naczynia srebrne miały jeszcze i taką wyższość nad skorupami, że uszkodzone można było naprawiać, a niemodne oddać do przetopienia i uformowania według nowocześniejszego wzoru.
Do drugiej połowy XIX wieku nie uważano za konieczne, by zastawa na całym stole była jednolita - przeciwnie, naczynia podkreślały ważność poszczególnych biesiadników.
W dziewiętnastym wieku zniknęła konieczność przychodzenia w gości z własną łyżką, nożem czy widelcem. Pojawiają się na stołach komplety srebrnych sztućców, często z herbami właścicieli, czasem z hebanowymi czy porcelanowymi rączkami, lub złocone. Te ostatnie najczęściej podawano do deserów.
Przestano też nabierać z półmisków własną łyżką. Pojawiły się więc srebrne szczypce, chochle, chochelki, noże do masła i do serów, łyżeczki do konfitur, lodów, siteczka do herbat, widełki do mięsa.
Na stoły wchodzą też wieloosobowe serwisy do kawy, herbaty, obiadów i wetów.
W serwisach deserowych pojawiły się ogromne wazy na lody (zjadano ich znaczne ilości), talerze do układania ciast, czarki, listeczki, filiżaneczki, miseczki.
Pojawia się też mnoga ilość naczyń szklanych - kieliszków i szklaneczek, które swym kształtem określają przeznaczenie do rożnych trunków.
Wszystkie zastawy uzupełniane były przez niezliczoną ilość figur i figurek, gipsowych i porcelanowych, które układano na szklanych taflach, by ozdobić stół. Dekorację uzupełniały cukrowe budowle, które, gdy przyszła pora na deser po prostu łamano na kawałki. Niektórym ta moda nie odpowiadała. gdyż owe "budynki" przeszkadzały w konwersacji "przez stół".
Kto nie miał tafli lustrzanych kładł na stół drewniane, z cukrowym "płotkiem", wysypane cukrem w różnych kolorach.
Powoli rysuje się nam obraz suto i bogato zastawionego stołu.
Wyobraźmy sobie; mnogość potraw o różnych kolorach, smakach, konsystencji i zapachu, do tego dołączmy gwar i rozmów, kolory dzbanów, półmisków figurek, waz, deserowych piramid, błysk sreber, brzęk naczyń i sztućców, ruch uwijającej się służby, zamknięte okna (ciągle panicznie bano się przeciągów) i zapach palonych w specjalnych urnach perfum lub trociczek dymiących w kątach jadalni, a czasem kwiatów rozstawionych ku ozdobie, a przez chwilę znajdziemy się w świecie, którego już nie ma...