niedziela, 30 sierpnia 2015

O co chodzi tym ciemniakom? MASZ DZIECI? - CZYTAJ!

Rodzice wołają "Ręce precz od naszych dzieci!"
O co chodzi? - o wychowanie seksualne.
- No przecież im się należy! Muszą wiedzieć skąd się biorą dzieci!
Niestety, ten kto myśli, że sprzeciw dotyczy uświadomienia, myli się. Sprzeciw dotyczy tego JAK DALEKO posuwa się owo uświadomienie.
Odważyłabym się, że sprzeciw dotyczy gwałtu dokonywanego na młodych umysłach i duszach.
Pozwolę sobie pomóc cytatem z "niezależnej.pl":
JEŻELI MASZ DZIECI (własne lub w rodzinie) - PRZECZYTAJ!
"Jak się przekonaliśmy tzw. polityka oraz edukacja antydyskryminacyjna ma w ideologicznej wizji służyć celom określonym przez tzw. teorię queer, tj. zaburzeniu seksualności, w szczególności młodego pokolenia, co ma prowadzić do szczęśliwego społecznie świata, w którym nie ma miejsca na stabilną kobiecość i męskość, ponieważ każdy płynnie i według uznania zmienia swoją „płeć” i seksualność.
  Wzorcowym przykładem takiej edukacji są dofinansowywane przez MEN „warsztaty antyhomo- i antytransfobiczne” autorstwa Marty Konarzewskiej, przedstawione w broszurze dostępnej TUTAJ
  Zwraca uwagę opakowanie treści służącej zaburzaniu seksualności w grubą warstwę relacji z zajęć poświęconych wieloaspektowej tolerancji (wobec Żydów, Cyganów, ubogich, niepełnosprawnych itp.) np. często obłudnie i instrumentalnie odwołującej się do katolickiej etyki.
W środku znajdujemy – już nie relację, ale szczegółowy scenariusz zajęć „anty-queerfobicznych” do przeprowadzenia w klasie. Każdy z uczniów wciela się w geja, lesbijkę bi- lub transseksualistę, „możliwie najdokładniej utożsamiając się ze swoją rolą”. Ma to rzekomo służyć temu, by uczestnicy zajęć „poczuli na własnym ciele ból wykluczenia”. Czy rzeczywiście? Na stronach „Krytyki Politycznej” autorka przedstawia się jako teoretyczka queer. Dlatego z pewnością zna i realizuje strategiczny cel teorii queer, tj. zaburzenie płci i seksualności . I temu właśnie służą jej warszaty.

Pisał o tym nie tylko Jacek Kochanowski, ale przede wszystkim twórczyni i światowa guru teorii queer, Judith Butler w książce „Uwikłani w płeć”.  Szukała ona drogi by przez „nienormatywne praktyki seksualne doprowadzić do destabilizacji płci”,  ściślej: płci kulturowej czyli genderu, bo jak przyznała, „płeć biologiczna wydaje się niepodważalna”. Jako przykład zaburzających seksualność praktyk Butler podaje przedstawienia drag queens i drag kings, rytuały transseksualistów występujących w przebraniach (wcieleniach) zaprzeczających (często podwójnie) ich płci biologicznej, jak w przypadku Conchity Wurst – mężczyzny udającego kobietę, ale z brodą.

Warsztaty antyhomo- oraz antytransfobiczne, podobnie jak przebieranki dzieci w osławionych równościowych przedszkolach są odpowiednikami przedstawień drag i służą zaburzaniu seksualności młodych ludzi. Nie u każdego to się uda, ale zostaje odwrócony zasadniczy cel i kierunek wychowania: zamiast stabilizowania poczucia płci i seksualności, mamy ich destabilizację. Autorki obu projektów zaprzeczają temu, ale bez wątpienia znają prace Butler i Kochanowskiego.

Podobnym celom służą działania wspieranych przez MEN grup edukatorów seksualnych „Ponton”: Edukatorzy są często zapraszani do szkół, zaś każdego lata ministerstwo zachęca na swoich stronach do korzystania z prowadzonego przez Ponton wakacyjnego telefonu zaufania, odpowiadającego na pytania związane z seksualnością. Jakich porad może oczekiwać młody człowiek, który tam zadzwoni? Pewnie takich, które znaleźć można na internetowych stronach Pontonu, np. instruktażowych informacji o seksie analnym. Począwszy od przekonujących, że to całkiem zwyczajna forma seksu, po szczegółowo instruujące:

Przed seksem warto oddać kał… [potem] umyć okolice odbytu ciepłą wodą i mydłem… By uniknąć bolesności, należy zadbać o komfort i rozluźnienie u biernego partnera/partnerki [co osiąga się] dłuższymi pieszczotami (grą wstępną), w tym pieszczotami odbytu… Można rozpocząć od penetracji odbytu palcem nawilżonym lubrykantem [a potem] spróbować penetracji penisem. W kwestii „zabawek analnych” dowiemy się, „by nie umieszczać w odbycie przedmiotów, które mogą pęknąć, złamać się czy rozkruszyć”, zaś „gdy jakiś przedmiot utknie w odbycie, … należy niezwłocznie udać się na pogotowie!”

Nauki Pontonu są zapowiedzią tego, co niemieckie dzieci i młodzież w niektórych landach i w niektórych szkołach  mają obowiązkowo. Wykorzystywany od kilku lat podręcznik prof. E. Tuider „Pedagogika seksualna róznorodności” proponuje dwunastolatkom lekcje o  o seksie analnym i oralnym, łykaniu spermy, „konstelacjach seksu grupowego” i „gang bangu” (po kolei z wieloma partnerami). Jedno z ćwiczeń polega na zaproponowaniu organizacji burdelu tak by zaspokajał potrzeby osób o różnych orientacjach seksualnych. Autorka stwierdza wprost, że celem tej owej „pedagogiki seksualnej różnorodności” jest „przezwyciężenie heteronormatywności naszego społeczeństwa.
We Francji minister oświaty informuje dyrektorów szkół, że każdy uczeń/uczennica ma wejść na tzw. lazurową stronę, by tam dowolnie określić sobie tożsamość i orientację seksualną, zaś ogłoszona przez niego karta laickości w szkole („La charte de la Laïcité a l’école”) głosi, że: Żaden uczeń nie może sprzeciwiać się, w imię swoich przekonań politycznych lub religijnych, prawu nauczyciela do realizacji jakiegokolwiek punktu z programu nauki… oraz że: Nikt nie może w imię swojej wiary odmówić posłuszeństwa zasadom obowiązującym w szkole republikańskiej. Zasady te przewidują naukę wszelkich rodzajów seksu tak jak w Niemczech (analny, grupowy etc.)
Lazurowa strona
Karta laickości
(linki oryginalne z artykułu - niestety tłumaczyć trzeba sobie samodzielnie)

W Niemczech obowiązek edukacyjny szkoły, postawiony już dawno temu przez niemieckie sądy (Bundesverwaltungsgericht) powyżej praw rodziców, przełożył się już na konkretne przypadki nie tylko grzywien, ale i kar więzienia odbywanych przez rodziców np. za to, że ich dziecko odmówiło udziału w lekcji ze szczegółowym instruktażem seksu lesbijskiego.

Taka edukacja jest pełni zgodna z wytycznymi zawartymi w „Standardach edukacji seksualnej WHO”, w których oprócz osławionych lekcji (o) masturbacji dla dzieci poniżej 4 lat znajdujemy konsekwentnie prowadzony przez wszystkie etapy edukacji wątek zaburzania postrzegania i odczuwania seksualności poprzez uczenie „szacunku dla różnych norm związanych z seksualnością”, a więc np. dla „miłości i związków osób tej samej płci i wynikających z nich różnych koncepcji rodziny, które młodzież ma traktować jako równoprawne wzorce.
Roztaczana przez Ireneusza Krzemińskiego wizja obiecywanego przez ideologię gender-queer „szczęśliwego społecznie świata” homo- i queer- seksualnej ludzkości nie jest teoretyczną konstrukcją. Potwierdzają ją badania amerykańskiego socjologa Marka Regnerusa, które pokazały, że u 29% dzieci wychowywanych przez ojców gejów pojawiały się zachowania nie-heteroseksualne, zaś u dzieci wychowywanych przez matki lesbijki liczba ta dochodziła do 39%. Należy sądzić, że owi rodzice nie wychowywali umyślnie do homo- czy queer-seksualności. Był to po prostu efekt ukazywanego im wzorca. Można oczekiwać, że przy długotrwałej i konsekwentnej pedagogice zaburzania seksualności można doprowadzić do społeczeństwa o dziesiątkach procent (dominującej większości?) osób o zaburzonej seksualności. „Przezwyciężanie heteronormatywności społeczeństwa” poprzez „destabilizację seksualności” jest celem realizowanym w praktyce tu i teraz. Dlatego do protestujących niemieckich rodziców kontrdemonstranci ze środowisk LGBTQ wołają: „wasze dzieci będą takie jak my”. To jest perspektywa i wyzwanie przed którymi stoją nie tylko niemieccy, ale i polscy rodzice. Czy biernie pogodzą się z taką przyszłością dla swoich dzieci?





sobota, 22 sierpnia 2015

Entliczek, pentliczek...

Mam taką sąsiadkę, u której w ogródku rosną jabłonie.
Jakimś sposobem w tym roku owe jabłonie obrodziły nieprawdopodobni. Do tego stopnia, że jedna gałąź się złamała, a większośc skłania sie pod ciężarem owoców do ziemi.
Sąsiadka, mocno starsza pani, zresztą poza domem poruszająca się wyłącznie na wózku, a i w domu w większości na kołach, nie ma sił, ani celu by owe jabłka przerabiać - bo i komu? Sobie kilkanaście słoików musu, kilkanaście słoików kompotu, i dość. Wystawiała kiedyś takie wyzbierane jabłka w torbach przed bramę, żeby ludzie mieli z nich pożytek. Nikt nie brał, za to dzieciaki używały ich, by rzucać do celu.
Znalezione obrazy dla zapytania w jabłuszku robaczekPoprzedniej niedzieli podwiozłam sąsiadkę pod dom, a ta pyta - Nie chce pani jabłek? Tych opadłych, bo na drzewie jeszcze niedojrzałe, ale i na nie przyjdzie ochota. Żal patrzeć, jak się marnują, a nikt nie chce.
Przy moich przepastnych "zjidziach" jeszcze bym miała pozwolić na marnowanie owoców? Nie ma mowy.
No więc zachodzę do sąsiadki, jabłuszka zbieram, przy okazji zostając chwilę na babskie pogaduchy, co starszą panią bardzo cieszy. I tym sposobem już drugi tydzień przerabiam jabłka. Na dżemy, na mus, na kompoty, a jak nastanie czas dojrzałych, to pewnie będą jeszcze suszone. I nie zapomniałam, że babcia suszyła obrane z jabłek skórki i mieszając je z innymi suszonymi owocami i ziółkami zaparzała w zimie, żeby nam podać doskonałe picie. Dziś po raz kolejny zajadamy się doskonałą szarlotką z grubą warstwą nadzienia.
Ogrodowe jabłuszka oczywiście są ekologiczne, więc z obieraniem i wybieraniem trzeba się mocno natrudzić.
Niedługo będzie u mnie jak w tym wierszyku Brzechwy:
Entliczek-pentliczek, czerwony stoliczek,
A na tym stoliczku pleciony koszyczek,

W koszyczku jabłuszko, w jabłuszku robaczek,
A na tym robaczku zielony kubraczek.

Powiada robaczek: "I dziadek, i babka,
I ojciec, i matka jadali wciąż jabłka,

A ja już nie mogę! Już dosyć! Już basta!
Mam chęć na befsztyczek!" I poszedł do miasta.

Szedł tydzień, a jednak nie zmienił zamiaru,
Gdy znalazł się w mieście, poleciał do baru.

Są w barach - wiadomo - zwyczaje utarte:
Podchodzi doń kelner, podaje mu kartę,

A w karcie - okropność! - przyznacie to sami:
Jest zupa jabłkowa i knedle z jabłkami,

Duszone są jabłka, pieczone są jabłka
I z jabłek szarlotka, i komput [placek], i babka!

No, widzisz, robaczku! I gdzie twój befsztyczek?
Entliczek-pentliczek, czerwony stoliczek.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Kim Ir Sen 30km/h

Dopiero co wspominałam Wielkiego Wodza i jego troskę o naród. Zasieki na plażach, nie pojawiały się, by kto żyw nie uciekł z raju, a po to, żeby się naród nie potopił, bo Wielki Wódz kocha swoich ludzi.
Kochają nas też rządzący naszym mistem, w trosce o bezpieczeństwo... to NIE żart:

W ramach zwiększenia bezpieczeństwa pieszych oraz poprawy życia mieszkańców Katowic wprowadzono w centrum miasta strefę ograniczonej prędkości – do 30 km/h.

Strefa „Tempo 30” to teren ograniczony autostradą A4 oraz ulicami: Francuską, Mikołowską, Drogową Trasą Średnicową, Sokolską i Dudy-Gracza. Koszt wprowadzenia ograniczeń to 150 tys. zł. Wchodzą w nie m.in. znaki ostrzegawcze, zmiana oprogramowania sygnalizacji świetlnej, spowalniacze.

http://niezalezna.pl/70030-strefa-ograniczonej-predkosci-w-katowicach

- No i o co tu chodzi?
- Jak nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze...
Wszyscy zapłacimy.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Takie tam bajanie - przy niedzieli

Lubię jeździć do Krakowa, bo atmosfera Starego Miasta ma dla mnie coś magicznego.
Może to za przyczyną piękna, na które natykamy się tam na każdym kroku.
Malownicze kamieniczki, ozdobione rzeźbami, prezentujące w całej krasie każdy starannie, przed wiekami, obrobiony detal. A może dlatego, że dawne budownictwo potrafi mnie bardziej zauroczyć niż współczesne. Rozmaitość szczegółów i kształtów bardziej do mnie przemawiają niż powtarzalność utylitarnych form.
Najbardziej jednak lubię Wawel.
Malownicze wzgórze jest dla mnie osobiście czymś w rodzaju świątyni. To miejsce, gdzie można dotknąć historii. To namacalny ślad mówiący o przeszło tysiącu latach potęgi naszego kraju.
Niesamowite wapienne wzgórze wyłania się ponad brzegi Wisły, a ukryta w nim jaskinia pobudza wyobraźnię.
Potężna skała. A na niej zamek. I kościół.
Odwiedzając ekspozycję Wawel Zaginiony przekonamy się na własne oczy jak głęboko w przeszłość sięga historia królewskiego wzgórza.
Dla mnie Wawel to trwanie, potęga i duma.
Niemal czuje się moc skały, na której zbudowano oparcie dla polskiej państwowości: siedzibę królów.
Państwo trwało nieugięte, zupełnie jakby o wawelską skalę rozbijały się przeciwności losu i wrogowie Rzeczpospolitej.
Do czasu.
I tu zaczyna się moje bajanie...
Znalezione obrazy dla zapytania wawel z lotu ptakaPrzy którejś kolejnej wizycie na dziedzińcu królewskiego zamku naszła mnie myśl, że łańcuch niepowodzeń kochanej Ojczyzny zaczął się wtedy, gdy królowie opuścili Wawel.
Zupełnie jakby przestała ich ochraniać moc potężnej skały.
Losy Polski zaczęły się plątać, gdy stolica została przeniesiona do Warszawy. Wkrótce zaczął się "potop" i era rabowania dorobku przeszłych pokoleń.
Ciągle jeszcze jednak Wawelska katedra była miejscem koronacji królów.
Ostatnim królem koronowanym na mocarnym wzgórzu był Sas: August III.
Plątało się już wtedy nieźle: jego poprzednik, który abdykował po niespełna dwuipółletnim panowaniu, koronowany w Warszawie, Stanisław Leszczyński - abdykował.
August III, robił co mógł, by nachapać się w kraju mlekiem i miodem płynącym, traktując Polskę, jak dojną krowę, zaś jego następca, Stanisław Poniatowski, który zrezygnował z oparcia swego panowania na nadwiślanej skale, koronował się również w Warszawie i również abdykował, przypieczętowując w ten sposób losy Polski.... Tam też koronował się na króla Polski car Mikołaj I.
Jakoś Warszawa nie ma szczęścia do królów, choć jest miastem przez królową ulubionym i rozbudowanym.
Może nowy prezydent wywodzący się spod Wawelskiego Wzgórza zabierze ze sobą choć część szczęśliwej historii naszego kraju ze sobą i przywróci pamięć o trwaniu, potęgę ducha, dumę z wielkości narodu i moc skały.
Takie tam, pobożne życzenia i niedzielne bajanie...
Wawel 1000 lat temu

sobota, 15 sierpnia 2015

Lance do boju!

Znalezione obrazy dla zapytania orzeł biały
(tego wymownego orzełka znalazłam na stronie "jesienny deszcz")


                                                         KU POKRZEPIENIU SERC:

Obrodziła jarzębina

Gdzie się nie obróce tam w oczy rzucają się dorodne obfite korale. Jarzębiny obrodziły w tym roku wyjątkowo obficie. Aż się prosi, żeby je wykorzystać.
Znalezione obrazy dla zapytania jarzębinaMożna je oczywiście wrzucić do wielkiego szklanego balona i zaprząc drożdże do roboty, potem produkt przepuścić przez alembik.
Można też użyć jarzębiny do robienia dżemów. Najpierw jednak, podobnie jak i w pierwszym przypadku trzeba ją ZAMROZIĆ. Dzięki przemrożeniu (podobnie jak aronia) jarzębina pozbywa się goryczy.
Można tez później mieszać przemrożone owoce z jabłkami, śliwkami, gruszkami - co kto lubi.

Dżem z jarzębiny:
Na każdy kilogram odszypułkowanej jarzębiny kilogram obranych antonówek (bez gniazd nasiennych) i kilogram cukru.
Jarzębinę trzeba przemrozić (najmniej dobę) i krótko obgotować dwa razy zmieniając wodę. Owoce wsypujemy do syropu z cukru i wody, wkładamy pokrojone jabłka. Smażymy do przejrzystości.
Niektórzy zamiast obgotowywania proponują  jedynie sparzenie i/lub moczenie przez noc w lekko osolonej, zakwaszonej wodzie.

Jarzębina ma dużo witamin i jest pomocna przy schorzeniach reumatycznych, chorobie wieńcowej i na wzmocnienie serca.

Ciekawe, czy taka obfitość owoców jest rzeczywiście zapowiedzią długiej zimy?

czwartek, 13 sierpnia 2015

Nie wiedziałam

Że też człowiek taki głupi jest i całe życie musi się uczyć.
Ja na przykład nie wiedziałam, że nie mogę dostać się z dzieckiem do ortodonty (pisałam kiedyś: w maju dowiedziałam się: "na ten rok już nie zapisujemy"), a kuzyn mojego męża dostał zawiadomienie, że został przyjęty na rehabilitację kilka lat po wypadku (chyba osiem), że to wszystko z powodu tak doskonale działającej służby zdrowia. Mamy tak świetnych lekarzy, szpitale i ośrodki, że ludzkość pcha sie drzwiami i oknami, czy musi, czy nie.
Nie wiedziałam, że ponad dziesięć procent (ponad 50 na 500) dzieci dożywianych w szkole mojego syna, to wrogowie państwa, choć tak na prawdę, to ich nie ma - tak samo jak biedy w naszym kraju.
wrogowie Polski (to tylko 30 sekund)
Nie wiedziałam, że pięć tysięcy odebranych za przekroczenie prędkości praw jazdy, w ciągu dwóch miesięcy to objaw troski państwa.
Nie wiedziałam, że przerwy w dostawie prądu są wynikiem rozpasania społeczeństwa, które korzysta z tego dobrodziejstwa bez umiaru i dopiero za namową głosu rozsądku musi ograniczać swoją beztroskę.
...
Na początku lat dziewięćdziesiątych moja znajoma wybrała się na wycieczkę do Korei Północnej. Podziwiała piękne krajobrazy i Góry Diamentowe, gdzie co kilka kroków w skale wyryte były sentencje typu "tu wielki wódz Kim Ir Sen stanął i zadumał się nad losami swego narodu". Dziwiła się tylko, że kiedy przewożono ich autobusami do kolejnych miejsc przeznaczonych do zwiedzania, wsie robiły wrażenie opustoszałych. Raz się ponoć przewodniczce ulało, że ludzie maja nakaz siedzenia w domu w porze przejazdu autobusów, by nie było widać biedy. Za to kiedy turyści zapytali, dlaczego na plaży nie ma ludzi, a cała jest pokryta zasiekami, przewodniczka wyrecytowała, że to z troski, bo Wieki Wódz tak troszczy się o swój naród, że nie chce, żeby się ludzie nie potopili...
...
Więc zaklinajmy rzeczywistość, chowajmy głodne dzieci, udawajmy, że jesteśmy zdrowi i bogaci, że wszyscy mamy pracę i nie jesteśmy obciążeni ponad miarę podatkami, że czujemy się swobodne w każdej sferze życia.
Polska tak wypiękniała. (kredyty przecież spłacą się same).

I śmieszno i straszno...
"nie, broń Boże"

Poczytajka na dziś:
Biedy nie ma - i już!

środa, 12 sierpnia 2015

cała przyjamność...

Przyjemności dzisiejszego dnia już za mną.
Mowa oczywiście o cudownym porannym chłodzie.
Cała przyjemność, to wstać o świcie i z kubeczkiem kawy wyjść do chłodnego ogrodu, by ją w spokoju wypić. Ruch na drodze dopiero się zaczyna, więc hałas dobiegający z niedalekiej E 16 jeszcze nie wygania do domu.
Kilka chwil napawania się ćwierkaniem wróbli i skrzeczeniem srok, wchłanianie porannej wilgoci przez skórę, a potem powrót, by zamykać okna - najpierw te od wschodu, a po chwili wszystkie inne.
Prognoza pogody nie napawa optymizmem.
Wiem, że kiedy przyjdą mrozy będziemy z nostalgią wspominać żar lejący się z nieba, ale w tej chwili, jak wielu innych, jestem zwyczajnie upałem zmęczona.
Wróciłam do domu. Dzieci jeszcze śpią, więc odłożyłam domowe prace, by ich nie budzić.
Zabrałam się za codzienna "prasówkę". A tam? Konkurs plucia do celu. Cóż z tego, że rzetelni dziennikarze demaskują kombinacje i przekłamania, skoro tabloidy i tak podadzą swoje.
Chyba zabiorę się za jakąś cichą pracę, na przykład przygotowanie kwiatków do galandy przeznaczonej dla pewnej sympatycznej małej dziewczynki. Może kolorowe szmatki poprawią mi humor.
Żeby tak jeszcze mieć choćby malutkie pomieszczenie z chłodzeniem...

wtorek, 11 sierpnia 2015

się bulwersuję

Bulwersacja: stan gniewu i złości występujący u kogoś na skutek niemożności zaspokojenia jakiejś potrzeby lub osiągnięcia celu, często połączony z poczuciem bezsilności.

Tak należy określić moje odczucia, gdy czytam kłamliwe określenie "polskie obozy koncentracyjne".
Dlatego, mimo, że jestem osobą wzbraniającą się od przekleństw i wszelakiej "łaciny", pozwalam sobie dołączyć pełen dosadności filmik, który powinien być pokazywany obowiązkowo, trzy razy dziennie w środkach przekazu wszystkich państw, które nie maja, lub nie chcą mieć pojęcia o prawdziwej historii.
Filmik oczywiście nie jest mojego autorstwa, ale został ściągnięty z youtube.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

wyciągnijmy średnią

Znalezione obrazy dla zapytania bałwanekZnalezione obrazy dla zapytania bałwanZnalezione obrazy dla zapytania bałwanek
Znalezione obrazy dla zapytania bałwan 





Olaboga! nie wytrzymom!

Olaboga! już wyziapac nie mogę.
Żeby w tym upale choć własny tłuszczyk wytapiał się i przepadał bezpowrotnie, byłyby powody do radości.
Po prostu - źle znoszę upały. Znikąd ratunku, nigdzie wytchnienia.
Kilka nocnych godzin pozwala na spokojny sen, za to w dzień mam problem z wykonywaniem jakichkolwiek prac. Popołudniami zapadam w śpiączkę.
W domu, w jadalni ("pokój do życia") połączonej z kuchnią, mimo zasłoniętych podwójnie okien - prawie trzydzieści stopni. W nocy wszystko otwarte na przestrzał, żeby się mury schłodziły, w dzień zamykane, by rozgrzane do białości powietrze nie dostawało się na pokoje.
Znalezione obrazy dla zapytania strzechaPrzypomniałam sobie, że kiedy zwiedzaliśmy któryś ze skansenów, doznałam miłego zaskoczenia po wejściu do starej chaty krytej strzechą. Był upalny dzień, a w środku dawało się odczuć miły chłodek. Dowiedziałam się, że tak działa strzecha i wysoki stromy dach, pod którym mieścił się niezamieszkany strych. Strzecha okazuje się cudownym wynalazkiem doskonale zatrzymującym ciepło w zimie i nie dopuszczającym do przegrzania latem. Dodatkowo, na podwórzach, tuż obok chaty, zwykle sadziło się potężne drzewa: lipy, klony, jawory, kasztanowce, orzechy.
Niech ktoś nie wysnuwa w tym momencie wniosków, że uważam iż natychmiast należy przywrócić krycie domów strzechą. Uważam natomiast, że należy się uczyć od przodków. Nasza "nowoczesność" trwa zaledwie kilkadziesiąt lat, a oni przez wieki musieli sobie radzić w prymitywnych warunkach bez nowoczesnych technologii.
Znalezione obrazy dla zapytania strzecha
o strzechach nie zapomniało, choć stały się teraz luksusem
Skoro udowodnionym jest (przecież to najprostsza wiedza z fizyki), że powietrze jest izolatorem termicznym, to dlaczego dziś buduje się domy, gdzie pod dach "na siłę" upycha się pomieszczenia mieszkalne? Dlaczego tak rzadko myśli się o sadzeniu drzew wokół domu?
Kanadyjskie klony stały się godłem kraju nie tylko z powodu obfitości ich występowania, ale dlatego, że od początków osadnictwa, kierując się starymi wzorami przywiezionymi z Europy, koło każdego budowanego domu, sadzono te drzewa. Stawały się swoistymi klimatyzatorami, w dodatku regulującymi wilgotność najbliższego otoczenia.
Wiem, że wełny mineralne, styropiany i inne cuda wymyślono właśnie do celów izolacyjnych, ale nic nie zastąpi pustej przestrzeni. Ale dziś budowanie jest tak drogie, że wykorzystuje się każdy centymetr powierzchni, także pod skośnymi dachami.
Znalezione obrazy dla zapytania lipa
cień lipy daje miły chłód
Z płaskimi dachami jest nie lepiej. Przestrzeń (nawet izolowana) między stropem a dachem, pozbawiona dostatecznego przepływu powietrza, (zwykle wywietrzniki o małym przekroju, zabezpieczone kratkami przed ptakami)nagrzewa się jak wszystko dokoła, nie dając spodziewanego wytchnienia ludziom mieszkającym poniżej.
W dodatku w miastach przestano chyba dbać o dobór zieleni. Sadzi się takie rośliny, by było ładnie, niekoniecznie, by było praktycznie. W dodatku "nowoczesność" wymusza pewne ustepstwa, które później mszczą się nieludzkimi warunkami.
Kiedyś niemal każdą ulicę w mieście obsadzano drzewami. Rozwijające się miasta i narastający ruch uliczny wymuszają (?) usuwanie tych drzew. Poszerza się jezdnię i chodniki. W efekcie otrzymujemy bezkresne połacie asfaltu, betony, kamienia, nagrzewające się do granic możliwości, bez sposobu na szybkie schłodzenie. Tu nawet zachód słońca nie przynosi ulgi, bo nocą nagrzane elementy promieniują pobranym ciepłem.
Znalezione obrazy dla zapytania uliczki asyżu
Asyż (zdjęcie z netu)
Pamiętam swoją wizytę w zabytkowym Asyżu. Był wrześniowy wieczór, na tyle chłodny, że zakładaliśmy swetry. Zaraz po przekroczeniu zabytkowej, kamiennej bramy miejskiej, swetry trzeba było zdjąć. Nagrzane w ciągu dnia kamienie działały jak wielkie kaloryfery. Gąszcz kamiennych domów, wąskie, kręte i bardzo malownicze uliczki miały temperaturę kilka, a może kilkanaście stopni wyższą niż przestrzeń za murami miasta. Tam mieszkańcy radzą sobie jak mogą - kto był - widział cale połacie ścian pokryte gąszczem doniczek, w których starannie pielęgnuje się przeróżne rośliny. Gdzie było to możliwe, ściany pokrywał bluszcz.
W mojej "wsi" (już pisałam) rosły wzdłuż głównej ulicy kwitnące na biało i czerwono głogi, posadzone po odzyskaniu niepodległości. Sprawującym władzę w czasach PRl-u nie podobało się to wspomnienie wolności, więc w imię nowoczesności zaczęto owe głogi systematycznie wycinać. Ten proces przerwały wydarzenia z lat 80-tych. Dziś ogromna część kilkukilometrowej ulicy jest pozbawiona drzew. Drzewa zniknęły, mimo, iż absolutnie nie było to potrzebne, bo szerokość jezdni i chodnika, nie zmieniły się. Strach tamtędy iść w taką pogodę, jak dziś. Ta część, na której drzewa pozostały, cieszy nie tylko oczy, ale cudownie ocienia i sprawia, że temperatura chodnika jest o kilka stopni niższa.
Jakoś nie wyciągamy wniosków z takich wydarzeń i nie uczymy się:
http://niezalezna.pl/69796-temperatura-w-warszawie-szaleje-wszystko-przez-decyzje-gronkiewicz-waltz
i tym razem nie chodzi mi o politykę, ale o zwykłe życiowe, (nie)rozsądne decyzje.
Patrząc na moje miasto (nie tylko opisaną wyżej ulicę) takie podejście do środowiska, jak w stolicy, nie jest odosobnione.


A ja czekam, aż upały zelżeją i myślę o tym, jak w zimie będę je wspominać i narzekając na zimno, dzwonić zębami...

niedziela, 9 sierpnia 2015

Ktokolwiek wie

Ktokolwiek wie o miejscu w Polsce (mieście, miasteczku, wsi, przysiółku) która przez ostatnie lata rozwinęła się znacząco pod względem ekonomicznym proszony jest o podanie tego cudownego faktu do wiadomości.
Jeżeli przybyło znacząco miejsc pracy, powstały nowe firmy PRODUKCYJNE, niech mnie oświeci i napełni nadzieją, bo mam wrażenie, że przybyło jedynie miejsc pracy w Biedronkach i podobnych sklepach. będących własnością obcego kapitału. Zresztą najczęściej zatrudnia się tam pracowników kosztem likwidujących się małych sklepików będących własnością naszych obywateli.
Jeżeli w jakimś regionie znacząco wzrósł poziom życia - niech o tym opowie. (Warszawa się w tym opowiadaniu nie liczy. Jest tam zbyt wielu ludzi, którzy żyją w oderwaniu od realiów reszty kraju.)
Bo po mojemu w ostatnich latach rzeczywistośc wyglada jak w tym opisie znalezionym w sieci:
O co walczyli Ci nasi dziadkowie? Normalnie mi wstyd... –   „Mój dziadek walczył w powstaniu Śląskim, a potem przeciwko Niemcom na wojnie. Niemcy wojnę przegrali.... Mam 56 lat, nie umiem znaleźć pracy w Polsce. W każdą niedzielę jadę do Niemiec pracować w szklarni, paru innych znajomych jeździ na truskawki, dwie sąsiadki zmieniają pieluchy starym Niemcom. Młodzi jeżdżą do niemieckich fabryk. Przywiezione pieniądze wydajemy w sklepach... jest Lidl, Kaufland... w nich niemieckie kosmetyki, słodycze... Mam 16-sto letniego Opia, niemieckie auto. Odnoszę wrażenie, że jesteśmy tylko tanią siłą roboczą żeby u nich wykonywać najpodlejsze prace a zarobione pieniądze i tak oddajemy w ich sklepach. Oni kręcą interes a My Polacy kręcimy się w miejscu”
Kiedy wiec słyszę, że oskarżenia o zrujnowanie kraju są nieprawdziwe, że przecież żyjemy w świetlistej krainie miodem i mlekiem płynącej, a mowa o jego odbudowie z ruin jest wyłącznie jątrzeniem, to znajduję na to jeszcze jedną odpowiedź z sieci:
25 LAT WOLNOŚCI W RADOMIU:
ŁUCZNIK - zatrudniał 50 tys.
ludzi - LIKWIDACJA!
RADOSKÓR - kiedyś największy producent obuwia
w Polsce - LIKWIDACJA!
Radomska Wytwórnia
Telefonów - LIKWIDACJA!
Radomska Wytwórnia
Papierosów - LIKWIDACJA! – Gdyby nie bliskie sąsiedztwo Warszawy i otwarte granice Unii, w Radomiu panowałby głód i kanibalizm! Nawet Wehrmacht nie zniszczył tyle w Radomiu, co politycy III RP. Oni są gorsi, niż najazd Hunów!
To tylko JEDNO miasto, myślę, że można by tutaj dołączyć litanię kilkuset miast i miasteczek, które znalazły się w podobnej kondycji. W tym moje, całkiem przecież spore, miasto.
Dlatego nie dam już szansy tym, którzy do tego doprowadzili.
Nie dam sobie też wmówić, że nic się nie da zrobić. To postawa przegranych i niewolników.
Wszystko można.
Skoro państwo może się odrodzić po 123 latach nieistnienia, może też zakwitnąć po kilku latach niszczenia. Przynajmniej należy spróbować...



sobota, 8 sierpnia 2015

Kot w butach

Już pisałam o dzisiejszym podejściu do przedmiotów, o nakręcaniu popytu przez produkcje przedmiotów nietrwałych. Wszystko się kręci gdy jest dobrze, kiedy nadchodzi kryzys zaczynamy dostrzegać nicość dzisiejszych produktów.
Niedawno przeczytałam takie wynurzenie: przeziębiony chciałem sobie zrobić mleko z miodem, masłem i czosnkiem. Okazało się, ze mam w domu mleko w proszku, miks masła z olejem, sztuczny miód i chiński czosnek pozbawiony smaku. Nijakość, sztuczność i żałosna jakość dosięgnęła nas wszystkich.
Oczywiście przykład jest przesadzony, bo w sklepie można kupić prawdziwy miód (trzeba uważać na chiński, produkowany przez pszczoły karmione cukrem i pozbawiony wartościowych związków zbieranych z kwiatów), można kupić prawdziwe masło, które przegrywa z miksami ceną, można kupić wyrób bardziej mlekopodobny od mleka w proszku, a jak dobrze poszukać, to znajdziemy polski czosnek o właściwym smaku i wartościach. Tyle, ze to wszystko wymaga wysiłku i starań, bo powszechne wszędzie staje się badziewie i wyroby xxxx-podobne. (xxxx - podstawić dowolny produkt)
Znalezione obrazy dla zapytania kot w butachAle wracając do kota w butach.
W bajce wielokrotnie słuchanej przed laty przez moje dzieci brzmiało takie niezwykłe zdanie (już cytowane na blogu): weź kocie buty moje, dostałem je po dziadku. Są jeszcze prawie nowe.
Z dzisiejszym podejściem łatwo wykpić takie podejście. Kto by chodził w starych, kilkudziesięcioletnich butach. Przyznam, że i dla mnie byłoby to trudne. Chcę się jednak skupić na dawnym podejściu do przedmiotów i filozofii życiowej, która nakazywała używać przedmiotów tak długo, jak długo były do tego użytku zdatne.
Porządne buty przez wieku były produktem drogim i luksusowym. Bogacza od zawsze poznawało się nie tylko po stroju, ale przede wszystkim po butach. W języku polskim funkcjonowało nawet określenie "karmazyn" oznaczające bogatego szlachcica. Wzięło się ono od koloru barwionej i starannie wyprawionej skóry, z której szyto najdroższe buty.
Jak wiadomo buty staja się najwygodniejsze tuż przed wyrzuceniem - gdy są rozchodzone i dokładnie uformowane na naszej nodze. Wtedy też zwykle są bardzo zniszczone. Dlatego przez wieki buty dbano z wielką starannością. Te najlepsze zwykle czekały na użycie na prawidłach, na sezonową odstawkę szły starannie wyczyszczone i wypchane, by nie straciły fasonu. Oddawano je szewcowi, gdy wymagały naprawy i ratunku. Wymieniano im podeszwy, okuwano dziurki, czasem zszywano lub łatano cholewki.
Buty są podstawą naszych codziennych czynności. Niewygodne potrafią skutecznie utrudnić, a nawet uniemożliwić normalne życie. A jednak tak dziś trudno o porządny produkt.
Producenci nakręcają podaż wypuszczając na rynek ciągle nowe modele i zmieniając mody. Przy czym idąc do sklepu mamy zazwyczaj wybór miedzy dżumą a cholerą. Najtańsze rozlatują się po tygodniu, pęka cholewka, ściera się na wylot podeszwa, wyrywają się szlufki lub metalowe kółeczka do sznurówek.
Reklamacji nie ma, bo producent zawsze może powiedzieć, że uszkodzenia mechaniczne powstały z winy użytkownika. Trzeba więc szukać butów droższych, wykonanych "po Bożemu", z jako taką gwarancją na ich dłuższe, niż tygodniowe, użytkowanie. Wracamy więc do traktowania ich "po dawnemu". Kto z szanownych czytelników nie ma w domu takiej "starej" ulubionej pary, najwygodniejszych butów. Takich, które przeżyły już kilka nowszych modeli, i które szkoda wyrzucić, bo choć podniszczone, są najwygodniejsze?
Tkwi więc w nas potrzeba posiadania rzeczy solidnych, których używamy nawet po latach, gdy widać na nich ząb czasu. Będziemy jednak o nie dbać.
Okazuje się więc, że oferowane kotu buty mogły być na prawdę solidne.
Znalezione obrazy dla zapytania koronkowe mankiety XVIIDzisiejsze społeczeństwo zajmujące się przetwarzaniem i produkcją śmieci zdaje się nie pamiętać, że przez wieki szacunek dla przedmiotów był wielką cnotą, a nie wyrazem biedy, czy sknerstwa.
Pomijając szacunek do drogich butów, podobnie były traktowane damskie i męskie stroje.
Przez wieki damskie suknie wymagające wielu metrów, często bardzo drogich materiałów, były przerabiane nieskończoną ilość razy. Aksamity, jedwabie, bisiory, złotogłowia ciągle nadawały się do uszycia kolejnego najmodniejszego fasonu sukni. Do dworów sprowadzano papierowe wykroje, które służyły pomocą przy nieustannych przeróbkach strojów. Wymagała tego nie tylko radykalna zmiana mody (kiedyś rzadka), ale zwykłe "opatrzenie się" z posiadaną sukienką. Zmieniano wstążki, koronki, dorabiano nowe kwiaty, upinano inaczej fałdy i falbanki spódnic. Bywało, że te najdroższe przekazywano w spadku.
Podobnie było ze strojami męskimi. W polskim stroju szlachecki żupan mógł być zwykły, codzienny - lniany, ale te wyjściowe szyto z wzorzystych jedwabi, a czasem z bisioru. Materiały były tak drogie, iż zdarzało się, że tył żupana, zakrywany kontuszem był z tańszego materiału niż reprezentacyjny przód.
Kontusze zaś - wizytówki bogactwa posiadaczy - ozdabiano guzami, których wartość sięgała czasami kilku wsi.
Czas żupanów i kontuszy przeminął, podobnie jak koronkowych kołnierzy i mankietów oraz bogatych haftów w cudzoziemskich strojach. Pojawiły się fraki,      i garnitury. Wydawać by się mogło, że bogaty z nonszalancją podejdzie do tematu. Zaplamiony, z dziurką wypaloną przez cygaro, naddarte przez nieuwagę spodnie i strój powinien wylądować w śmietniku. Nic z tych rzeczy. Stroje szyte na miarę przez najlepszych krawców zawsze mogły liczyć na naprawę. Krawiec przez lata zajmował się artystycznym łataniem dziur, czyszczeniem plam, a często wymianą całego zniszczonego elementu fraka czy marynarki.
Działo się to nie dlatego, że właściciela nie było stać na nowy strój, ale dlatego, że nikt nie widział potrzeby wyrzucania dobrej i eleganckiej odzieży, która wymagała jedynie drobnej korekty.
Podobnie działo się ze strojami ludowymi. Ich wykonanie, lub zakup wymagały tyle trudu, że i one były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Przędzenie, farbowanie tkanie, haftowanie zabierało rzecz najcenniejszą i kosztowną - czas. Starannie wykonana koroneczka, czy wyszywana bluzka stawały się dobrem wartym szacunku i starannego zachowania.
Dziś zniknęła elegancja stłumiona taniością=bylejakością, a podejście do przedmiotów zmieniło się diametralnie.
Znalezione obrazy dla zapytania haftowany serdakWymieniamy podłogę, bo stała się niemodna (na zachodzie ponoć średnio co 2 lata, jak mnie pouczano o ideale do którego dążymy w handlu), skuwamy kafelki w łazience, wymieniamy sprzęt agd, bo ma "niemodny dizajn", wyrzucamy meble, bo musimy nadążać za obowiązującymi trendami.
A przecież trendy tworzone są sztucznie.
Przez wieki mody nie zmieniały się nigdy tak szybko, jak dziś. Dwa, trzy pokolenia, czasami więcej,  potrafiły się cieszyć starannie wykonanymi, solidnymi, z prawdziwego, czasem szlachetnego drewna, meblami.
Dziś narzekamy na badziew wykonania, rozpadające się meble z płyty, rozlatujące się buty, złej jakości stroje, sprzęt rtv i agd, który ma określoną żywotność, a potem nadaje się wyłącznie na śmietnik.
Musimy więc kupować następne i następne...
Kiedyś ludzie się "dorabiali", mogli przekazywać dzieciom rzeczy solidne i trwałe. Czego my się dorabiamy? Samochodu, który po kilku latach nic nie jest wart? Ubrań, które po tygodniu maja wartość ścierki? "Nowoczesnego" domu, budowanego w takiej technologii, że taniej jest wybudować nowy, niż po latach bawić się w jego remont? Mebli, które za pół roku będą niemodne, albo się po prostu zaczną rozpadać?
No chyba, ze jest to dom solidnie wymurowany według przestarzałych wzorców, mebli wykonanych według starych wzorów (lub autentycznych starych), solidnej porcelany w klasycznych wzorach i zupełnie już dziś niemodnych sreber.

Tkwimy w zaklętym kręgu: kupuję tanie, nietrwałe, nie dbam - bo tanie, szybko niszczę, muszę znów kupić, najlepiej tanie...


piątek, 7 sierpnia 2015

Pechowy pałac




Rzadko zaglądałam ostatnio na bloga, a jeszcze rzadziej pojawiała się tu historia.
Pora się poprawić.

Szeptano, że drewniany dwór, wybudowany (wtedy jeszcze) poza granicami ówczesnej Warszawy, był wybudowany na diabelskiej roli. Takiej, którą specjalnie opiekował się "Rogaty". Kazał go wybudować (późniejszy) kanclerz koronny Jerzy Ossoliński. (Ten, który w 1633 roku udał się z poselstwem Władysława IV do papież Urbana VIII. Jego wjazd do Rzymu doczekał się barwnych opisów i obrazów. To tam bogaty szlachcic rozrzucał złoto garściami, a konie gubiły złote podkowy, specjalnie słabo przybite.)
Ossoliński, choć z królewskiej misji wywiązał się znakomicie, był znienawidzony za pychę i wyniosłość. Doczekał się wielu wrogów za używanie bez zgody sejmu "cudzoziemskiego" tytułu książęcego. Nawet śmierć nie złagodziła szyderstw skierowanych przeciwko niemu.
Z czasem dwór przeszedł w ręce marszałka nadwornego Adama Kazanowskiego, który ozdobił dwór rzeźbami, posągami i klejnotami wcześniej zagrabionymi w dobrach królewicza Władysława.
Kazanowski, szczęśliwie ożeniony z Elżbietą Słuszczanką, wbrew zwyczajowi, umierając zostawił cały majatek żonie, która stała się dziedziczką milionowego spadku. Wraz z jej wdowią ręką wspominany pałac przypadł jej kolejnemu mężowi, Hieronimowi Radziejowskiemu. Ten znany był z okrucieństw i gwałtów. Majątku dorabiał się bogatymi ożenkami, a fama głosiła, że dwie pierwsze żony "pomorzył". Z Elżbietą nie poszło mu łatwo: próbował ją ciąć szablą, udusić, uderzył pięścią przez pierś, tak że potem długo chorowała. Gdy wyszło na jaw, że jej mąż zdradził króla, uzyskała rozwód, choć jej nieszczęścia jeszcze się nie skończyły. Radziejowski zaś został skazany na banicję i infamię. Zanim się to stało, bracia Elżbiety usiłowali odebrać od popleczników Radziejowskiego pałac. Wywiązała się długa i krwawa walka. Zwyciężyli bracia Słuszkowie. Za wywołanie burdy i walkę o pałac Elżbieta i jej bracia zostali skazani na na więzienie. Pałac nie przyniósł im szczęścia. Ten zajazd wywoła w całym kraju wielkie poruszenie i podzielił szlachtę na dwa obozy. Zaledwie trzy lata później, gdy Karol Gustaw wjechał do Warszawy, mając u boku Radziejowskiego, pechowy pałac został przez żołnierzy doszczętnie złupiony.
Pałac Mniszchów na obrazie Canaletta z 1779 r. Przed wspaniałym ogrodzeniem widać istniejącą do dziś, choć nieco przesuniętą figurę św. Jana Nepomucena. Z lewej licha zabudowa ul. Rymarskiej. W epoce Królestwa Kongresowego powstanie tu trójkątny plac Bankowy.
Po śmierci Elżbiety pałac odziedziczył syn Radziejowskiego, który chętnie odprzedał go Reyom, a ci Lipskim. Wreszcie w 1730 roku pałac nabył Józef Wandalin Mniszech, a jego syn, Jerzy August, zburzył drewniany budynek i w jego miejsce wystawił wspaniały pałac murowany.
Pałac Mniszcha był uważany za najpiękniejszy w osiemnastowiecznej Warszawie: w najżejszym stylu rokokowym, z cudownym francuskim ogrodem, pięknymi posągami i fontannami.
Cóż z tego skoro mieszkańcy pałacu nie zaliczali się do ludzi dobrych. Syn, pnac się po stopniach karieru został marszałkiem nadwornym koronnym i zmonopolizował w swych rękach pośrednictwo w rozdawaniu urzędów i zaszczytów. Ożenił się z córka ministra saskiego Bruhla - Amalią. To jej - właścicielce najwspanialszego warszawskiego pałacu marzyły się plany podboju Europy. Ale historia toczyła sie swoim trybem.
Zmarł August III, potem minister Bruhl. Po ojcu Amalia odziedziczyła 100 tabakierek, 700 peruk, 365 par butów... i to tyle. W kraju nastało bezkrólewie, a pani Mniszech rzuciła się do intryg.
Nienawidziła Stanisława Poniatowskiego, bo ponoć nigdy nie uległ jej wdziękom. Nienawiść jeszcze urosła, gdy jej mąż, nie otrzymał po jej ojcu laski marszałka. Amalia w pałacu często gościła swych politycznych przyjaciół. Stąd porwano nocą 13 października 1767 roku biskupa Sołtyka, by wywieźć go do Kaługi. W środku nocy wtargnął tam oddział 200 kozaków. Biskup wrócił po 4 latach z objawami choroby umysłowej. Pobyt w czarcim pałacu nie przyniósł mu szczęścia.
Archiwum Państwowe m. st. WarszawyPo zagadkowej śmierci Amalii (w wieku 36 lat) pałac dostał się w ręce Józefiny Mniszchówny, która poślubiła Szczęsnego Potockiego. Małżeństwo ponoć nie było szczęśliwe, a mąż wciąż nosił na szyi konterfekt pierwszej żony, do śmierci której, rękę przyłożyła Amalia. Dzieciom z małżeństwa Józefiny i Szczęsnego przypisywano różnych ojców, gdyż Józefina ochoczo swego męża zdradzała.
Po wyjeździe Szczęsnego w 1789 roku, gdy okrzyknięto go zdrajcą, pałac wybrała na zwą rezydencję Józefina Potocka. Chętnie urządzała tu wielkie przyjęcia - gdy tylko przebywała w kraju, bo chętniej gościła na dworze carycy Katarzyny II, jako honorowa dama dworu. To za jej czasów pałac stał się pierwszą siedzibą loży masońskiej. Świeczniki i wybite kirem sale działały na wyobraźnię. Odprawiano tu tajemnicze obrzędy. To wtedy pałac Mniszchów zaczęto nazywać Pałacem Lucypera.
Józefina sprzedała pałac księciu Stanisławowi Poniatowskiemu, a ten Protowi Potockiemu. To z ogrodów tego pałacu startował w przestworza balon Jana Potockiego.
Od Prota pałac kupiła Katarzyna Kossakowska i przekazała go w 1801 roku wnukom: Janowi i Feliksowi Potockim.
W czasach pruskich Warszawa posmutniała i i niszczała utraciwszy swe stołeczne znaczenie. Wiało pustką i głuszą. Tak też stał się z pałacem Potockich. Wreszcie pałac spłonął. Pewnie rozsypałby się w gruzy, gdyby nie pruski urzędnik Ernest Hoffmann, ożeniony z Polka - Michaliną Trzcińską. Za jego podpowiedzią pruski hrabia Fryderyk Mosqua kupił pałac Mniszchów dla potrzeb sali koncertowej i teatru. Zaczęto odnawiać zrujnowane mury. Hoffmann, zapalony muzyk, ale i artysta malarza, osobiście malował na ścianach portrety członków Towarzystwa Muzycznego. Z włosem rozwianym na kształt "rogów diabelskich" budził lęk w odwiedzających. Ponoć śmiał się diablim chichotem.
1944
Nadeszła jesień 1806 roku. Francuzi weszli do Warszawy. Hoffman, jako urzędnik pruski wkrótce stracił pracę. Z żoną i dzieckiem zamieszkał na strychu pałacu Mniszchów. Zimą zaczął chorować, a w gorączce zaczęły pojawiać się przed nim fantastyczne zjawy. Nawet gdy wyjechał z Warszawy, duchy pałacu podążyły za nim. Objawiły się po latach w jego opowieściach.
A pałac? Hrabia Mosqua popadł w długi, a pałac zakupiono dla Resursy Kupieckiej.
A pech pałacu?
W oficynie zmarła w lutym 1845 roku księżna Aleksandra Zajączkowa - wiecznie młoda i wiecznie uwodząca. Miała się dobrze dopóki nie przeniosła się do pałacu Mniszchów.
Resursa kupiecka urządzała tu bale i posiedzenia klubowe (niejeden zbankrutował przy grze w karty)
We wrześniu 1939 roku Zakon Kawalerów Maltańskich ufundował tam szpital.
W latach czterdziestych XXw dyrektor poważnej instytucji został poinformowany, że po odbudowie jego instytucja przejmie pałac.Po trzech dniach został karnie zwolniony. Jego następca nie odbudował pałacu. Po kilku latach od restauracji otrzymała go ambasada belgijska. No i zaczęły się kłopoty z Kongiem...
Już tam Hoffmannowski Asmodeusz od dawna miesza....
Znalezione obrazy dla zapytania pałac mniszchów
ul. Senatorska 38/40  dziś

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Jakoś tak latem...

... zawsze dzieją się, u mnie, jakieś dziwy informatyczno komputerowe.
Tym razem posłuszeństwa odmówił twardy dysk mojego lapciaczka. W dodatku trzeba było czary mary odprawić jakieś specjalne, bo aż do firmy odzyskującej dane trafił. Stał więc sobie bezużyteczny laptop, pozbawiony serca przez czas jakiś. Teraz już odzyskał swoje bogate wnętrze (choć niestety nie w całości).

Poza tymi niechcianymi atrakcjami przerwa w zaglądaniu na bloga spowodowana była też moim krótkim pobytem w najcieplejszym o tej porze roku (ponoć) miejscu Europy. Południe Półwyspu Iberyjskiego powitało mnie i moją córuchnę skalistą, szarą suchą ziemią, kaktusami i nielicznymi palmami oraz sadami oliwnymi.
Moja pierwsza refleksja - nie pasuję do miejsca, w które przyjechałam.
Wybrzeże zabudowane hotelami - oczywiście im bliżej plaży tym wyższe, a na plażach ludzkie foki. Skojarzenia nasuwa się samo, gdy widzi się kłębiący się tłum, bardziej lub mniej obsmażonych, ludzkich ciał.
Do zwiedzania - niewiele. Można więc jeść, pić, przysmażać się na chrupko i pływać...
To ostatnie jest jedną z moich najbardziej ulubionych czynności. Gdybym była mydełkiem, pewnie dawno rozpuściłabym się w tej okrutnie słonej wodzie. W południe i tak trzeba było uciekać do klimatyzowanego pomieszczenia. Życie zamierało.
Na szczęście ceny niektórych owoców były bardzo zachęcające, wiec  takie przyjemności sobie sprawiałyśmy.
Jak napisałam - nie pasuję... Mam taką potrzebę wewnętrzną, że jak już gdzieś jadę, to chcę zobaczyć tego innego świata jak najwięcej, tymczasem nie bardzo było to możliwe. Może gdyby pojechać samochodem... My wybrałyśmy się samolotem, a na miejscu byłyśmy zdane na miejscową komunikację, absolutnie zniechęcającą do wycieczek. No bo jaka przyjemność w podróży do sąsiedniej miejscowości leżącej o sześć kilometrów dalej, gdy podróż do niej trwa... czterdzieści minut? Bo autobus jedzie slalomem przez wszystkie okoliczne miejscowości, w dodatku ledwo mieszcząc się w wąskie uliczki, posuwa się żółwim tempem.
Do większego miasta, w których nęciły nas muzea i zabytki miałyśmy tylko niecałe pięćdziesiąt kilometrów. Banał... Dwie i pół godziny jazdy!
Odpuściłyśmy sobie, skupiając się na dokładnym i konsekwentnym namaczaniu organizmów w słonej wodzie. Nie żałuję. Dopiero gdy wróciłam okazało się, jak bardzo takie absolutne lenistwo było mi potrzebne. Odpoczęłam - bez dwóch zdań, fizycznie i psychicznie.
Jedzonko podane, żadnego mieszania w garach, no chyba, że należało wcisnąć przycisk na automacie do kawy, żadnego zmywania, a zakupy ograniczone do owoców, napojów i innych dobroci.
Jednak nadal nie jestem w stanie pojąć ludzi, którzy lecą tysiące kilometrów, po to by tydzień lub dwa spędzić wyłącznie w hotelu.My codziennie wybierałyśmy się na plaże, inni żyli trybem: śniadanko, potem basen na hotelowym dziedzińcu (foczki w ciasnocie - jak zwykle), obiadek, basen, kolacja i spacer po knajpkach. Wiem, że ludzie tak lubią, ale to nie moja bajka.
Sześć dni błogiego lenistwa minęło ciągnąc się jak toffi rozpuszczone na słońcu. O powrocie do domu myślałyśmy jak o ucieczce z rozgrzanej patelni. Człowiek jednak nie zawsze dostaje to, czego chce. Odlot naszego samolotu był opóźniony o dobę. Z przygodami, wymęczone dodatkową jazdą do zastępczego hotelu, taszczeniem bagażu do i z autokaru, awanturującymi się współpasażerami, znudzone wysiadywaniem na lotnisku, wróciłyśmy do domu.
Po raz kolejny stwierdzam, że Polska jest najcudowniejszym miejscem na ziemi.
W domu brakuje mi jednak jednego - wielogodzinnych kąpieli i pływania w ciepłej wodzie!
Piotrusiu i Aniu - Dziękuję!!!

ps
Zdjęcia będą kiedy wreszcie uporządkuję odzyskane dane.