środa, 13 grudnia 2017

Gdy nie było teleranka

 Na dworze leżało mnóstwo śniegu i ciągle padał nowy. Świat wyglądał pięknie, a podczas chodzenia wszystko skrzypiało pod nogami. W domu było miło, ciepło, niedzielnie. Tylko nagle okazało się, że z telewizją dzieje się coś dziwnego, a potem, zamiast teleranka wystąpił generał. Tato się okropnie zdenerwował, wyzywał na sowieckich zdrajców. Był załamany tym, że Polska ciągle nie potrafi się wyzwolić z czerwonych szponów. Przejęłam się tym bardzo, bo w moim domu zawsze wiele mówiło się o historii, a tę najnowszą znałam z opowiadań rodziców, ze szczególnym kolorytem opowiadań taty, który przeżył w czasie wojny pobyt w sowieckim łagrze. Cudem uszedł z życiem, bo zdaniem wschodniej hołoty miał niemieckie imię; Henryk. Tylko za nie miał być rozstrzelany. Znaleźli się ludzie, którzy poświadczyli, że jest Polakiem. Swoją drogą, jakimi drogami chodziły myśli moich dziadków, którzy swoich synów nazwali: Mieczysław, Stanisław i Władysław, a po nich był... Henio. Przemysław im się nie podobał, czy jak?...
Wracając do niedzieli bez teleranka; polityka, polityką, ale mnie interesowało bardziej, czy kursują autobusy, bo po południu spodziewałam się gości. Ty była moja osiemnastka! Od niedawna mieszkaliśmy w takim miejscu, że starzy znajomi i krewni mogli do nas dotrzeć jedynie samochodem lub autobusem. Dotarli. Były życzenia i prezenty, dobra zabawa i kupa śmiechu, aż w pewnym momencie wszyscy zamarli. Dotarł do nas głuchy, metaliczny hałas, w pierwszym momencie trudny do zidentyfikowania. Tato rozpoznał pierwszy: czołgi jadą. Nie chcieliśmy wierzyć. Zaczęły nam się przypominać filmy: "Czterej pancerni" i podobne. Miał rację. Po kilku minutach hałas zmaterializował się w postaci kolumny czołgów jadących do Katowic. Tato wyszedł do bramy zobaczyć (z domu nie było widać z powodu ciemności) czy to nasze, czy ruskie. Przy tych z czerwoną gwiazdą pewnie poszły by w ruch butelki z benzyną. Duch w narodzie był wielki.
Tych kilkadziesiąt czołgów i transporterów opancerzonych dokładnie zrujnowało moją osobistą uroczystość. Na zawsze. Takich rzeczy się nie zapomina, podobnie, jak osób, które w tamtym czasie dały się we znaki polskiemu społeczeństwu, wielu niszcząc psychicznie, fizycznie i materialnie. Dziś te osoby, lub ich dzieci głośno krzyczą o swoich prawach i plują na tych, którzy wtedy stali po stronie Polski i wolności. Ech... Parszywych czasów doczekaliśmy...
Znalezione obrazy dla zapytania czołgi w katowicach

piątek, 22 września 2017

Żółtlica i inne...

Zółtlica
Szukając informacji o ziołach pomocnych w uzyskaniu lepszej odporności organizmu (dzieci mi się przeziębiły przy ochłodzeniu) natknęłam się na informacje o żółtlicy. To zioło trochę "nie na temat", jednak mnie zainteresowało, a że mam zwyczaj "doktoryzować" ciekawe tematy, zaraz zajrzałam do zielnika z XVI wieku. Nic. Potem do XIX wiecznego. Nic. Na tapetę poszły "Rośliny lecznice" Ożarowskiego i Jaroniewskiego. Też nic. Dopiero dalsze zgłębianie tematu wyjaśniło tę pustkę. Żółtlica była do Europy
miodek
sprowadzona z Ameryki Południowej  w XIX wieku, i to do ogrodów botanicznych, skąd uciekła dopiero na początku XX wieku.
Strona Dr. Różańskiego podaje na jej temat wiele informacji. W związku z nowym  odkryciem i dostrzeżeniem przydatności owego zielska dla mojej rodziny odważyłam się zrobić miodek żółtlicowy, oraz winko, które jeszcze
winko
czeka na przefiltrowanie. Za wcześnie jednak, by stwierdzić na ile skutecznym jest lekiem. Na razie mogę jedynie ocenić smak mikstury - smakuje jak... zielenina z miodem i alkoholem. Da się spożyć.
Zimno ostatnich dni trochę przystopowało moje zapędy przetwórcze warzyw i owoców, ale podsunęło pomysł,
by zaopatrzyć się i przerobić trochę mięska. W szale przetwarzania zdołałam wczoraj upiec foremkę pasztetu, zrobić dzikie mnóstwo galaretki mięsnej, kiełbaski w słoiczkach, mięsa na zimno i jeszcze namoczyć groch, z którego powstało dziś siedem litrów pierwszorzędnej grochówki, która także znalazła się w słoikach, żeby było na "olaboga, jeść mi się chce". Czyżbyśmy mieli się spodziewać wczesnej i zimnej jesieni?...

czwartek, 17 sierpnia 2017

Dziewanna

O różnych perypetiach związanych z próbami zagospodarowania ogródka pisałam w minionych latach. Piach w kolorze szaro czarnym skutecznie zniechęcił mnie do robienia kolejnych grządek (niewarta skórka wyprawki, patrząc na ceny wody w moim mieście.) Rośnie więc sobie trawa, która po tegorocznych upałach wygląda mizernie i blado. Rosną sobie także dziewanny, których od wiosny nie pozwalałam skosić.
Pisałam chyba kiedyś, że na terenie, na którym mieści się teraz mój dom i kilka sąsiednich, oraz spore blokowisko, były kiedyś łąki i pastwiska. Gdy byłam dzieckiem czasami pasły się tu kozy, a my z babcią, w znanych jej miejscach zbierałyśmy różne zioła, które później, w zimie, babcia parzyła nam do picia. Mam w głowie przepiękny obrazek, który zostanie mi pewnie na całe życie, mnie samej pochylającej się nad ogromną kępą dorodnych, kolorowych bratków polnych. Kwiatuszki te, jak i wiele innych, zostały zebrane.  Pamiętam też, jak nieopodal mojego domu (który został wyburzony ku chwale socjalizmu) wyrastały kępy dziewanny. Przez całe lato zbierałyśmy z babcią te pachnące kwiatuszki, które potem suszyły się w ogrodzie na specjalnych sitach.
Moja babcia nie była żadną znachorką, czy zielarką, po prostu robiła to, co przez wieki robiły kobiety dbające o dom, a mające kontakt z naturą - wykorzystywały to, co przyroda im darowała dla pożytku rodziny.
Żałuję, że o wiele mniejszy kontakt (odległość) miałam z drugą babcią, która też mogłaby się podzielić podobnymi doświadczeniami ze swojej młodości. Moje obie babcie, urodzone jeszcze w XIX wieku, miały w głowach wiele ciekawych przepisów i wiedzę na temat ziół i wykorzystania natury.
Od mojego dzieciństwa minęło bardzo wiele lat. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy na początku lat siedemdziesiątych dziewanny zniknęły z okolicy. Cóż, był to czas gwałtownego rozwoju przemysłu, a co za tym idzie, zanieczyszczenia środowiska. Zmienił się system, upadł przemysł, w minionych latach dobito, to, co jeszcze w okolicy działało. Pojawiły się dziewanny...
Ja tego lata mogłam się przynajmniej nią nacieszyć. Systematycznie zbierane kwiatki, suszone w cieniu będą mi przypominać o ciepłym lecie, gdy zrobi się zimno. I - co dla mnie bardzo ważne - może wreszcie pomogą mi w leczeniu kaszlu, który męczy mnie każdej zimy. W przyszłym roku, jeżeli się uda, a są po temu przesłanki, bo wybija mi w ogrodzie mnóstwo nowych liści, zrobię syrop z dziewanny. W tym roku oprócz suszu udało mi się jedynie nastawić nalewkę, która także ma właściwości lecznicze.





 o

środa, 2 sierpnia 2017

Maciej

Upały.
Jest tak gorąco, że przypięłam do okien dodatkowe, grube, zasłony. Bez nich w głównym miejscu, gdzie toczy się życie (pokój połączony z kuchnią) nie dałoby się wytrzymać.
5 poniekąd dorosłych osób (przynajmniej rozmiarami) chce pić.
Archanioł już dawno zrobił urządzenie pozwalające własnoręcznie gazować wodę, bo to właśnie bąbelki w wodzie są chętnie wypijane, by ugasić pragnienie.
Oprócz tego hektolitrami zaparza się różnorodne herbatki, w tym miętę. Z dzieciństwa zakodowany smak świeżej mięty z cytryną znajduje odzwierciedlenie w tym, co podaję mojej rodzinie do picia. Niech się schowają wszelkie butelkowane, gazowane (lub nie), napoje. Nic nie ugasi tak doskonale pragnienia.

Dawno temu pisałam o sąsiadach, którzy wyprowadzili się zostawiając kota i kotkę. Obydwa zwierzaki są na szczęście, pozbawione możliwości rozmnażania. Przetrwały dwa lata bez domu (w tym dwie zimy) dzięki dokarmianiu, głównie przez moją sąsiadkę. Koty nie zbliżały się dotąd do mojego ogrodu ze względu na Regisa. Kotkę w największe mrozy przetrzymywaliśmy w biurze Archanioła (niechętnie dawała się złapać). Kocur wtedy gdzieś znikał.  Z ciężkim sercem, nie raz, patrzyłam, jak przesiadywał na parapecie domu, w którym kiedyś mieszkał. Niestety, już nie może tam wchodzić.
W ubiegłym miesiącu sąsiadka z rodziną wyjechała na wakacje i poprosiła mnie, żebym przychodziła do ich ogrodu karmić koty.
Niech mi ktoś powie, że kot przywiązuje się do miejsca, a ludzie są mu niepotrzebni, to go wyśmieję. Karmione o stałej porze sierściuchy przychodziły nie tyko do
michy, ale i po codzienną porcję głaskania. Po kilku dniach, gdy siedzieliśmy wieczorem w naszym ogrodzie - przyszły obydwa! - mimo obecności Regisa, który coraz starszy, jest coraz mniej ruchliwy.  Od tamtej pory już nie chodziłam do ogrodu sąsiadów, by nakarmić opuszczone zwierzaki. Lekceważąc psa (zawsze dla kotów łaskawego) były karmione przy ogrodowych drzwiach mojego domu. Potem zaczęły zwiedzanie parteru. Kotka nie bała się wejść do biura, które znała. Za nią podążył kot.
Niezależna kotka przychodzi i znika, za to kocur, zwany od dawna Maciejem zamieszkał w kąciku za biurkiem. Teraz kocie michy stoją już regularnie w biurze (Regis bardzo lubi kocie chrupki i trzeba było ich przed nim pilnować).
Dziś Maciej, który jest przesympatycznym rudaskiem wybrał się na piętro, odkrył otwarty balkon, a z balkonu dotarł do Tymonowych misek, które (też ze względu na Regisa) stoją na kuchennym parapecie.
Mamy nowego mieszkańca.

piątek, 21 lipca 2017

Zabawa u Moniki "z kozami w tle"

Dawno mnie tu nie było, oj dawno...
Życie toczy się zwykłym trybem, codzienna rutyna nie sprzyja pisaniu. Jakoś chyba oklapłam. Zabrakło zapału. Nie mogąc wyrwać się z miasta kręcę się jak chomik w karuzeli pośród codziennych czynności. Wróciłam do szycia, wiosna i lato sprowokowały mnie do szukania w okolicy ziół i wartościowych roślin. Nie jest to łatwe w mieście, na szczęście nie tak daleko mam do lasu. Mogłam wiosną nazbierać przynajmniej pokrzyw na herbatki i trochę liści jeżyn. Zrobiłam też pewną ilość syropku z kwiatów czarnego bzu. Niedługo wybieram się z koleżanka zbierać owocki pokrzyw, które mają wiele właściwości zdrowotnych.
Na prawdziwe pokrzywne zagłębie trafiłyśmy objeżdżając okolicę w poszukiwaniu kwiatów czarnego bzu, o które wcale nie jest łatwo. Gdy byłam dzieckiem czarny bez był obecny wszędzie, teraz trzeba go szukać w obrębie kilkunastu kilometrów - daleko od miasta.
W moim ogrodzie też się niewiele dzieje, zrezygnowałam z grządek, gdy okazało się, że podlewanie przewyższa jakiekolwiek zyski z pozyskanych roślin. Nawożenie niewiele pomaga, gdy okazuje się, że gleba jest tak na prawdę ciemnym piaskiem. Tylko truskawki i poziomki zachowałam - te darowane przez T-Rexa, choć obecnie, gdy skończyły owocować też ledwo zipią w suszy, która nas dopadła. Staram się zachować je przy życiu.
Rabatki przed domem nie ma... W ubiegłym roku zmieniano na mojej ulicy przyłącza wodne do wszystkich domów. Rabatka została zniszczona, na wierzchu pozostał żółty piach, który Regis od tamtej pory przekopuje regularnie. Jedyne, co mnie cieszy to maciejka, kosmosy i smagliczki posiane w miejscu niegdysiejszego trawnika przed płotem, tuż przy ulicznym chodniku, który po latach został zrobiony, podobnie jak utwardzona nawierzchnia.
Kisnąc w mieście cieszę się spełnionymi marzeniami moich znajomych, w tym oczywiście Moniki "z kozami w tle". Tym razem Monika zaprasza do zabawy:
(kliknij w link pod zdjęciem)


Powrót do tradycji z kozami w tle

piątek, 12 maja 2017

Takich już nie ma...



http://static.prsa.pl/images/101ae91b-9f30-45ff-8853-c920e98f15b3.jpg                               12 maja 1935
"Cieniom królewskim przybył towarzysz wiecznego snu. Skroń jego nie okala korona, a dłoń nie dzierży berła. A królem był serc i władcą doli naszej. Półwiekowym trudem swego życia brał we władanie serce po sercu, duszę po duszy, aż purpurą królestwa swego ducha zagarnął niepodzielnie całą Polskę."                                [Ignacy Mościcki w dniu pogrzebu Marszałka]
                        

sobota, 8 kwietnia 2017

Pomarańczowo

Kolejny komplet podkładek już wyjechał w świat.
Kolor na zamówienie - zrobiło się smakowicie i soczyście.
Bawełniana "łączka" naszyta na surówkę lnianą - mięciutką i bardzo przyjemną w dotyku, 30 x 40cm. Są oczywiście pikowane. Na odwrocie równie soczyste pomarańczowe kwiaty na bawełnie.

Nie wiem, co będzie następne, bo mam przygotowanych kilka zestawów kolorystycznych, a pomysłów jeszcze więcej. Tylko czas... No i przyznam, że trochę wysiadają oczy i nadgarstki.

wtorek, 4 kwietnia 2017

Szycie

Wróciłam do szycia.
Zajęć mi nie brakuje, dzień jest zwykle za krótki, ale...
Zaczęło się od tego, że ktoś, coś sobie zażyczył, i poszło...
Koleżanka przysłała wzór pikowanej podkładki stołowej, która już nieco się zużyła i poprosiła o "takie coś" w kolorystyce czerwono - zielonej (35cm x 25cm).

  a potem w beżo - różach. Teraz mogę się przyznać, że namęczyłam się niemało.

Spinanie, fastrygowanie, pikowanie, układanie, dobieranie kolorów... Uff.
Przy trzecim komplecie było już łatwiej.
Powstała też wersja zimowo - świąteczna.
I następna, już wiosenna (dostępna, 6szt, ok.35 x 25):
A potem miała być wariacja na temat kratek w granacie i szarościach (40x30):
Z rozpędu popełniłam kolejne niebieskości (jeszcze dostępne, 6szt, ok.35 x 25):
Po drodze uszłam jeszcze sówki - przytulanki, dla bliźniaczek...
Aktualnie szyję kolejny komplet podkładek, w zamówionych kolorach, ale zdjęcie będzie po ukończeniu.
c.d.n.




niedziela, 5 marca 2017

Kiedy nie chce mi się wędzić

Jeżeli nie ma się nowoczesnej wędzarni z bajerami, termometrem i wszelkimi udogodnieniami, ale zwykłą "budkę", która działa tylko wtedy, gdy pali się odpowiednie drewno, nie zawsze chce się (nie zawsze ma czas) wędzić.
Pilnowanie spalania, dokładanie drewienek jest zajęciem miłym i relaksującym, ale życie czasami gna.
Chyba już kiedyś pisałam o mięsach na zimno, które doskonale zastępują wędliny pełne konserwantów. W sklepach mamy ogromny wybór wędlin, ale dla mnie wszystkie smakują tak samo - chemicznie. W dodatku bardzo szybko robią się paskudne. Wędliny "naturalne", czy też "eko" są za to nieprzyzwoicie drogie - co przy piątce ludzi w domu (3 mężczyzn), z czego najmłodszy jest ciągle jeszcze na etapie rośnięcia i pochłaniania "konia z kopytami" - nie wychodzi na zdrowie portfelowi.
Ponieważ dawno na blogu mnie nie było (rutyna życia nie skłania do wpisów) - postanowiłam tym razem podzielić się swoim sposobem na zdrowe i bardzo smaczne jedzenie.
ŁOPATKA (kulka) LUB SZYNKA DUSZONA
Łopatka wieprzowa lub szynka (mięso) są do dostania w sklepach po kilkanaście złotych z kilogram.
  • Ja zwykle biorę zwarty kawałek w wadze około 1 kilograma (może być trochę więcej, lub mniej). 
  • Wkładam do woreczka i zasypuję solą i przyprawami, wszystko potrząsam, przewracam, pocieram, aż całe mięso, ze wszystkich stron jest pokryte grubą warstwą przyprawy. Sól dodaję do przyprawy. (na kilogram 2-3 łyżeczki)
Może to być ulubiona kompozycja przypraw własnej roboty, albo gotowy dodatek np. do grilowania, jeżeli ktoś lubi czosnek - można natrzeć czosnkiem, albo papryką. Dowolnym ulubionym ziołem.
  • Zakręcam woreczek i wkładam na kilka godzin do lodówki. 
  • Potem wrzucam mięso do brytfanny  na rozgrzany tłuszcz (smalec), obsmażam ze wszystkich stron, dodaję kubeczek wody i duszę przynajmniej godzinę. Wodę trzeba uzupełniać, żeby się mięso nie przypaliło.
  • Zestawiam garnek z pieca i pozwalam mięsku wystygnąć, dopiero zimne daje się ładnie kroić w plasterki. (ciepłe się kruszy i rozłazi).

MIELONKA W OTOCZCE Z GALARETKI
Dokładnie zmieszać:
  • kilogram mielonego mięsa wieprzowego, przyprawy (wg upodobań: sól, papryka, czosnek, pieprz, lub "gotowce" - ja daję marynatę staropolską)
  • i 5 - 6 łyżeczek żelatyny w proszku
  • zmieszaną mielonkę wkładam do woreczka przeznaczonego do gotowania i do szynkowara, który umieszczam w kąpieli wodnej w większym garnku pełnym wody. Wszystko musi się gotować ponad godzinę. 
  • Potem szynkowar wyjmuję z gorącej wody i pozwalam całości wystygnąć, po czym wkładam jeszcze wszystko do lodówki.
Po dokładnym wystudzeniu wszystko daje się pięknie kroić w cienkie plasterki.

Kto nie ma szynkowara może włożyć wszystko do dowolnego garnka (byle dość głębokiego) który można umieścić w kąpieli wodnej tak, żeby był zanurzony co najmniej do górnego poziomu mięsa. Jeżeli nie umieścimy mięsa w woreczku - może być problem ze zgrabnym wyjęciem całości z naczynia.

Czas do Wielkanocy minie zapewne bardzo szybko, a wtedy będzie doskonała okazja do zrobienia własnego pasztetu pieczonego.
SMACZNEGO!