piątek, 28 grudnia 2018

Gdzie się podziewa czas?

Chyba nie tylko ja zastanawiam się, co się dzieje z czasem.
Zaglądam na swojego bloga i... szok. Nie pisałam od sierpnia? Niemożliwe!
A jednak, to prawda.
Dopadła mnie jakaś totalna niemoc i bardziej (lub mniej) realny brak czasu.
Lato przeszło bardzo pracowicie, wczesna jesień bardzo podobnie. Słoiki duże i małe napełniałam w tym roku, jak nawiedzona, a i tak nie wykonałam wszystkich założeń. Trochę z braku mocy przerobowych, trochę z braku miejsca na regałach, a trochę z braku czasu i pieniędzy. Bo żyjąc w mieście (tfu) i mając ogródek w którym zalega głównie piach, do słoików wkłada się warzywa i owoce, które darowują krewni i znajomi oraz te, które można tanio kupić na targach i giełdzie warzywnej.
Tylko, że z giełdy wszystko trzeba przywieźć.
I tu zaczynały się schody - Archanioła więcej tego lata nie było, niż był, a samochodu razem z nim. Ostatecznie pełne półki na regałach i brak miejsca na stawianie nowych, przeważyły, odpuściłam sobie dalsze przetwórstwo domowe. Teraz z całą przyjemnością wyciągamy kompoty, syropki, i konserwowe dodatki do kanapek.
Odkąd skończyło się przetwarzanie i prace w ogródku, zajmowałam się trochę szyciem, trochę odnawianiem jakichś szczegółów domowych,a wreszcie stwierdziłam, że czas na jakieś inne zajęcie.
Pracy na etat szukam już dawno, z marnym skutkiem. Na szczęście udało mi się załapać na 2 - 3 godziny dziennie do domu kultury. O dziwo, znaleźli się chętni, by uczyć się języka rosyjskiego. Jestem z pokolenia, na którym wymuszano naukę tego języka (czemu długo staraliśmy się opierać), jednak jakieś jedenaście, a może dwanaście lat nauki odcisnęło piętno. Dawno temu, uczyłam tego języka w szkole podstawowej - zabrakło rusycystek, a ja ponoć zdolna byłam - więc uczyłam. Uczniowie, których czasami spotykam wspominają, że lubili mnie za jasne tłumaczenie i ciekawe lekcje.
Jakieś dwa lata temu, zupełnie przypadkiem zainteresowałam się filmami rosyjskimi. Wiecie, jak to jest - oglądacie coś na youtube, obok wyświetlają się propozycje innych filmików, klikacie w coś, a potem w coś innego... I tak dotarłam do jakiegoś kryminału, który nie miał polskiej listy dialogowej. Myślę sobie - spróbuję. I ku swemu zdumieniu, obeszło się bez tłumacza. Oczywiście, gdyby ktoś kazał mi dosłownie przetłumaczyć nazwy związków chemicznych (jak to w kryminale), jakieś teorie fizyczne, czy filozoficzne - poległabym, ale na szczęście to nie przeszkadzało, by zrozumieć fabułę filmu. Po pierwszym filmie był drugi, potem trzeci. Potem okazało się, że łatwo znaleźć przyjemne dla widza "filmy dla babów" (to określenie kuzynki na melodramaty i komedie romantyczne). Najlepiej jednak ogląda się kryminałki, zwykle z drugim, a czasami z trzecim dnem, często trzymające w niepewności do ostatniej minuty.
Przeklinając w przeszłości przymus nauki języka zaborcy i okupanta nie przypuszczałam, że kiedyś będę dla rozrywki oglądała filmy w tym języku.
Jak mówił dawno temu mój kolega: język wroga trzeba znać. I doskonalić go. Nawet (a może zwłaszcza), gdy nastanie czas poprawnych z nim układów. Oby.

Możliwe, że zaczęło się od tego:
A może od tego?


niedziela, 26 sierpnia 2018

Mleczny chlebek Hokkaido

Znalazłam przypadkiem na youtube rosyjskojęzyczny film ze sposobem wykonania japońskiego mlecznego chlebka. Niestety w filmie nie podano proporcji, więc "na oko" spróbowałam stworzyć przepis według tego,co widziałam. Spróbowałam, bo jak głosił komentarz: "warto, bo chlebek jest delikatny jak chmurka".
Okazało się to prawdą.
Ale, po kolei... Spróbuję znów, z głowy.
- bierzemy ok 3/4 szklanki letniego mleka, wsypujemy 1 łyżkę cukru i wrzucamy 1/6 ze 100 gramowej kostki drożdży, dodajemy łyżeczkę mąki, mieszamy i odstawiamy na 10 - 15 minut.
- w tym czasie wlewamy do małego garnka ok 200ml (szklanka) mleka, wsypujemy dwie (nie bardzo kopiaste) łyżki mąki, mieszamy, a potem zagotowujemy na małym ogniu na budyń, bez przerwy mieszając. Budyń zdejmujemy z ognia, gdy tylko zgęstnieje. Odstawiamy, by trochę się wystudził. Kilka razy w tym czasie mieszamy.
- wsypujemy do miski 500g mąki pszennej, dodajemy 1 łyżeczkę soli (mieszamy sól z mąką) dodajemy 1 całe jajko, wlewamy drożdże z cukrem i przestudzony, letni "budyń". Wyrabiamy wszystko najmniej 5 minut. Ciasto musi utworzyć zwartą, elastyczną kulkę. (jeżeli jest zbyt gęste można dodać odrobinę wody, lub mleka.)
- przekładamy kulkę ciasta do miski wysmarowanej tłuszczem i przykrywamy ściereczką. Ciasto musi rosnąc ok 1 godziny, by urosły przynajmniej dwukrotnie.
- posypujemy blat mąką i wysypujemy ciasto z miski. Formujemy gruby wałek, by łatwo go było przekroić na 3 części.
- każdą z trzech części traktujemy tak samo:
- rozpłaszczamy rękami, lub wałkujemy w prostokąt grubości ok 2 cm i składamy ciasto, zawijając z jednego boku ok 1/3 i - na wierzch, z drugiej strony - pozostałą 1/3.
-Ciasto znowu wałkujemy i znów składamy, jak wyżej.
Każdą z trzech poskładanych części układamy w formie (keksowej, lub chlebowej), odstawiamy na 1  i 1/2 godziny do wyrośnięcia.
- przed włożeniem do piekarnika smarujemy wszystko jajkiem.
Wkładamy chlebek do piekarnika nagrzanego do 180 stopni C i pieczemy 30 - 40 minut, do suchego patyczka.
Ciasto rośnie nieprawdopodobnie, wygląda, jak nadmuchane i wprost wyłazi z formy.
Mój, pieczony w tej samej formie, co chleb z 1 kilograma mąki wyrósł o wiele większy, niż zwykły, z 2x większej ilości mąki!
Upieczone wykładamy na ściereczkę i pozwalamy, by się wystudziło.
Nie kroić na gorąco! - efekt jest taki, jakby ktoś z części balona wypuścił powietrze. Warto zaczekać, bo ciasto jest niebiańskie: delikatne, puszyste i elastyczne.
W sam raz na niedzielne śniadanie.
Smacznego!

piątek, 24 sierpnia 2018

Jabłka i mięta

W tym roku jabłka niebywale obrodziły.
Choć nie mam ani jednej jabłoni w ogrodzie, mam znajomych, którzy z nadmiarem tych owoców nie potrafili sobie poradzić. Tym sposobem trafiały do mnie tony jabłek, które ledwo nadążałam przerabiać.
Tym sposobem powstały:
- rzadki mus jabłkowy, który w zimie rozcieńczamy wodą i pijemy jak kompot,
na początku mętne, pięknie się klaruje
- gęsty mus (marmolada?) jabłkowy z dodatkiem wanilii,
- gęsty mus ze skórką pomarańczową .
- gęsty mus z bananami (mniam!),
a kiedy już nie dawałam rady z musami i kończyły się słoiki, nastawiłam
(pierwszy raz w życiu samodzielnie) wino jabłkowe.
Wyszło tak znakomite, że choć jest go prawie 40 litrów, Archanioł już się martwi, że jest go za mało...
Ponieważ w tym roku obrodziła mi w ogrodzie także mięta, to nie tylko ususzyłam jej całkiem sporo na herbatkę, ale nastawiłam także nalewkę miętową. Będzie czym się raczyć w zimowe wieczory, bo w butelkach stoi jeszcze bardzo aromatyczna nalewka świerkowa. ...że nie wspomnę o kawówce.
ach ten smak, ach ten kolor...
Kawówkę robiłam pierwszy raz, na zamówienie koleżanki, która gdzieś w świecie została poczęstowana takim specjałem, ale nie wiedziała, jak zrobić, by całość była aromatyczna i czarna jak smoła. Zdradzę wam tylko, że aromat kawówki bardzo wzbogaca i i uwypukla laska wanilii.
Kto jeszcze nie zdążył nastawić smakowych alkoholi, ma jeszcze kilka dni, by nadrobić zaległości.
Jesień za pasem...

PS

Dla tych, którzy dalej walczą z nadmiarem jabłek podpowiedź, jak kilogramy jabłek "zwinąć w trąbkę":
POSTIŁA - przysmak carów

To rosyjski specjał i przysmak carów, łatwy do zrobienia. Jeżeli ktoś nie poradzi sobie z rozumieniem - niech się do mnie zwróci. Z innych filmików dowiecie się, że można dodać także inne owoce, płatki róż, ubitą piane z jajek... Ale bazą są jabłka - koniecznie ze skórką, ze względu na pektynę.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

...czwarty kot...

Miało już nie być więcej kotów.
Po tym, jak Tytus (najmądrzejszy z kotów wychowany od ślepego) odszedł w nieznane i nigdy nie wrócił, został nam mały Tymon. Zarzekaliśmy się wtedy, że jeden kot wystarczy.
Potem syn przyniósł zagłodzona Kicię, która trzeba było odkarmić i wychuchać. Niestety, gdy dorosła, zaczęła polować i to ją zgubiło. Ciężko to przeżyliśmy.
I znów postanowiliśmy nie mieć więcej kotów.
No, ale potem wyprowadzili się sąsiedzi i zostawili Tarę i Maćka. Serce się kroiło na widok tej dwójki siedzącej pod "domem", który przestał być ich domem.
Coraz bliżej, ale nieufnie...
A niedawno...
Miauczące kociątko, malutkie, żałośnie obwieszczało, że się zgubiło. Nie dało się złapać. Pojawiało się i znikało przez kilka dni. Dostawało mleko, które wypijało.
A potem był głośny bolesny miauk i maluch przyszedł ciągnąc przednią łapkę. A potem zniknął na kilka dni.
Siedzieliśmy sobie z Archaniołem w ogrodzie, kiedy maluch przyszedł całkiem blisko i żałośnie oznajmił, że mu źle i głodno. Podejść nie można było. Pozostawało wystawianie głodomorowi, który składał się właściwie z samych oczu i futerka, jedzenia i picia. i tak przez kilka dni. Prace domowe poszły w odstawkę, a moim zajęciem było siedzenie w ogrodzie i przemawianie do małej bidy. Przychodził coraz bliżej, potem wąchał moje nogi, ale każdy ruch ręką powodował ucieczkę. Po dwóch dniach maluszek biegł za mną, gdy szłam po coś do domu, po trzech podszedł pod sam dom, gdy wreszcie wieczorem szłam spać. Czwartego wszedł za mną do domu! Na piętro. Od razu znalazł kocie miski
Brzuszek jak balon i nirwana...
i fotele do spania. Problemem jednak było nadal to, że nie można go było dotknąć. A czas upływał. Kotek z uszkodzoną nogą powinien jak najszybciej trafić do weterynarza. Przemyśliwałam nad rozwiązaniem siłowym, ale go (na szczęście) zaniechałam.
Dostał wreszcie imię - Felix. Pojęcia nie mam, czy się przyjmie, bo bezimiennego wszyscy wołali "kotek", albo Stworek.
Odkąd się nim zajmujemy i karmimy urósł niemal dwukrotnie. Jest wesoły i zadowolony. Mruczy najgłośniej z wszystkich naszych kotów!
Feliks bardzo chętnie się bawi, i jak wszystkie kotki uwielbia biegać za czymś ciągniętym po ziemi. Któregoś razu został przez syna wybawiony tak bardzo, że nie protestował, gdy ten zaczął go głaskać. To było w ubiegłą niedzielę.
W poniedziałek byliśmy u weterynarza - ortopedy. (Wiedzieliście, że tacy są?
Nowy Niepodzielny Władca Kociego Fotela
Skierowała mnie tam moja weterynarka.)
Feliks został prześwietlony wzdłuż, wszerz i w poprzek (razem z moimi rękami).
Okazało się, że nic nie ma złamanego, ani zerwanego. Ma za to straszliwy przykurcz wszystkich mięśni prawej przedniej łapki, który musiał się pojawić w momencie jakiegoś bolesnego doznania. Możliwe, że skoczył zza wysoka i boleśnie potłukł kończynę. Lekarz powiedział, że łapkę można rehabilitować, masować i ćwiczyć, i to powinno mu pomóc w przywróceniu jej sprawności.
Mam jakieś pojęcie o anatomii i fizjologii, wiedzę na temat kotów pobrałam natychmiast. Masuję Felkowi spięte mięśnie, co przynosi mu wyraźną ulgę, bo reaguje mruczeniem i lizaniem po rękach. Niestety, nie mam zielonego pojęcia jak się zmusza takie stworzenie do celowych ćwiczeń kończyny, bo po mojemu, bierne ćwiczenia, wykonywane moimi rękami, nie przynoszą efektu.
Czas goni, nie używane mięśnie zanikają.
Ktoś się na tym zna? Czy ktoś może mi pomóc i podpowiedzieć, jak uruchomić łapkę małemu kotu?

PS
Rady pt: "jedź do specjalistycznej przychodni" nie pomogą. Nie mam na to, ani czasu, ani pieniędzy. Potrzebuję opisów ćwiczeń. 
Zaprzyjaźnił się z Maćkiem
 

czwartek, 28 czerwca 2018

Rok dziewanny

Doczekaliśmy się wreszcie deszczu.
Zaciągnęło się na dłużej.
Jest ciemno i mokro...
NARESZCIE!
Zawsze ktoś może narzekać, bo przecież wakacje i pogody by się chciało, ale ważniejsza jest jednak ziemia. Nie wiem, jak te deszcze posłużą zbożu, ale inne rośliny pewnie klaszczą liśćmi z radości.
Zresztą zboże już częściowo zżęte - przynajmniej to, które nie wyschło w fazie wzrastania.
Ale...
Dojdźmy do dziewanny.
Zaczęło się od tego, że kilka lat temu nie pozwoliłam skosić wyrosłej w ogrodzie dziewanny. Następnego roku były już dwie, a w ubiegłym cztery. W tym roku ostało się ich pięć. Może byłaby szósta, ale wczesną wiosną zniszczył ją Regis ciężko ciągnąc swoje łapy. Tylko pięć, ale JAKICH!
Nie pamiętam, by kiedykolwiek kwiatki dziewanny były takie ogromne. I takie kwiatuszki pojawiły się ZANIM zaczął padać deszcz, czyli w szczycie suszy. Może dla dziewanny im gorzej, tym lepiej?
W dodatku, co w moim ogrodzie wcześniej się nie zdarzało, są ROZGAŁĘZIONE.
Będzie z nich herbatka na zimowy kaszel (pamiętajcie, że drobne liski między kwiatami mają takie właściwości zdrowotne, jak kwiatki), i oczywiście będzie nalewka z kwiatów dziewanny z miodem. Jeżeli wysyp kwiatów pozwoli, to przesypię je cukrem i będzie syropek. A może po prostu, po zlaniu syropu, zaleję pozostałości alkoholem i będzie wtedy wódeczka kwiatowa - ale to nie to samo, co nalewka...
Tymczasem wokół mojej mini grządeczki z pomidorami i miętą rozpanoszył się kret. Koty pilnują kopczyków i pilnie nasłuchują, ale bardzo nie chciałabym, żeby kret dostał się w ich pazury. Na razie, gdy tylko wyjdę do ogródka któryś /lub wszystkie/ kręci się koło mnie, czekając na głaskanie.
I zakwitła mi dynia!





piątek, 22 czerwca 2018

Gdzie ta burza?

Susza.
Okrutna.
Niemiłosierna...
Ziemia przesuszona na pół metra - na pewno, a głębiej - nie chciało mi się sprawdzać.
Co kilka dni, a sezonowo nawet codziennie, chmurzy się jakby zaraz miało lunąć. Czasami niebo robi się znienacka tak czarne, że lecę zdejmować pranie ze sznura w ogrodzie, bo przecież zaraz będzie burza.
I co?
NIC.
Za KAŻDYM razem wietrzyk rozwiewa wodne kłębowisko, a my i rośliny musimy obejść się smakiem.
Tak samo było wczoraj. Co prawda, jedna pani w sklepie mówiła, że idzie ochłodzenie i deszcze, ale kto by w to wierzył. Ludzie już dawno opowiadali takie bajki.
Poszłam sobie wczoraj wieczorem na próbę chóru (nie wiem, czy pisałam, że od kilku lat śpiewam sobie sopranem), słońce grzało jak dzikie, niebo błękitne pokazało kilka skłębionych chmur, ale pomiędzy nimi żarzył się czysty błękit, a najmniejszy szmer wiatru nie zapowiadał, że cokolwiek może się zmienić. Termometr pokazywał W CIENIU dużo więcej niż 30 stopni C. Jednym słowem, idąc marzyłam by jak najszybciej znaleźć się w cieniu, lub chłodnych murach.
I tak po dwudziestu minutach naszego "sssssssss", "ma-me-mi-mo-mu", "do-sol-mi-fa-la-fa" i takich tam, musieliśmy zapalić światło. Dziwne to było, bo okna sali w której ćwiczymy wychodzą na zachód, więc kilka minut wcześniej zasłanialiśmy rolety, żeby nas nie raziło. Do ciemności dołączony był wiatr, a właściwie wicher przechodzący w tornado. Szarpał drzewami tak, że istniały obawy, że połamie, jeśli nie drzewa, to chociaż niektóre gałęzie.
A w niebie ktoś odkręcił wąż strażacki. Gruchnęło o szyby chcąc nas przestraszyć. Ulewa była taka, że wszyscy rzucili się do okien, żeby paść oczy dawno nie widzianym widokiem.
DESZCZ!
Trochę mniej radośnie zrobiło się dwie godziny później, bo temperatura spadła do 15 stopni, wiatr dalej wiał zacinając deszczem. Na szczęście wszyscy, którzy mieli samochody ochoczo podjęli się odwiezienia nieodzianych towarzyszy do domów.
Dziś mamy miły chłodek i pochmurne niebo, rokujące, że jeszcze popada.
To dawno zapomniane odczucia. Niechby tak choć z tydzień popadało...

czwartek, 21 czerwca 2018

Nie przypuszczałam, że lato...

... że lato znów mi dokuczy.
Zresztą, nie tylko mi.
Jak to Archanioł wczoraj przeczytał, ponad 90% zasiewów zboża jest zagrożone. Część już padła.
Naród w mieście cieszy się, że taka cudna pogoda. Życzą sobie: "żeby się taka na wakacje utrzymała". Tfu!
Żeby tak z miesiąc lało!!!
Mój czarny piasek w ogrodzie jest już substancją totalnie lotną - "gdzie rośnie dziewanna, bez posagu panna". Żałuję ostatniego koszenia trawnika, bo, jak pokazała praktyka z lat wcześniejszych, dłuższa trawa dłużej zostaje zielona, podczas gdy skoszona bardzo szybko zostaje wypalona przez słońce na buro.
Znając możliwości mojej czarnej pustyni, nie siliłam się w tym roku na grządki i inne cuda, ale bez kilku pożytecznych roślin żyć nie mogę. Posadziłam więc dla zasady kilka ziemniaków i eksperymentalnie, zamiast osypywania ziemią ściółkuję je słomą i sianem. To znaczy jedne słomą, inne sianem, żeby zobaczyć, czy  jest im wszystko jedno, czy może któreś podusie są przez pyrki preferowane.
Na tyciutkiej grządce, którą dałam radę zaprawić kompostem (i tak ciągle za mało) rośnie pięć krzaków pomidorów, darowanych mi przez kumpelę rasową ogrodniczkę (taką prawdziwą po ogrodniczych studiach i z doktoratem). I teraz dbam o te pomidory lepiej niż o własne dzieci, bo kumpela co jakiś czas dokonuje inspekcji swojego daru i udziela porad.
Na własne życzenie zaś rozmnożyłam posadzone jeszcze w roku ubiegłym krzaczki mięty. Były trzy odmiany, ale jedna nie przetrwała zimy. Przetrwał za to lubczyk i musiałam o niego stoczyć potężny bój z mszycami, które czemuś upodobały sobie tę przyprawę ponad wszystko. Wygrałam. Lubczyk rośnie zielony. Za to powoli zaczynam żałować rozmnożenia mięty, bo choć pasjami kochamy herbatkę miętową - latem zimną i z kostkami lodu, to mam wrażenie, że mięta źle mnie zrozumiała i postanowiła zagarnąć nie tylko chudą grządeczkę, ale CAŁY ogród.
Melisa, dosadzona w tym roku w liczbie dwóch krzaczków jeszcze nie jest taka śmiała, ale mam podejrzenie, że już niedługo.
Z rozpędu, i dla eksperymentu wysiałam też paczkę nasion kabaczków, bo znalazłam takową, o kilka lat przeterminowaną. Nie bardzo wierzyłam, że cokolwiek wyrośnie, bo nasiona były kupowane chyba jeszcze za poprzedniego prezydenta. Z 25 nasion wzeszło 5. Całkiem nieźle, tyle, że teraz wszystkie, w chórze z pomidorami i miętą wrzeszczą, że: pić! pić! pić! A do chóru dołącza dynia - jedynaczka. Dynia jest przypadkiem. Wypadła z
plastikowej doniczuszki, która w zimie wisiała na czereśni obok słoninki i kulek dla ptaków. Do doniczuszki sypało się mieszanki jadalne "dla ptaków dzikich". No i ta dynia, jako jedyna z rozsypanych przez ptactwo nasion przyjęła się i urosła. Zobaczymy, czy się odwdzięczy za hektolitry wody.
Chciałam jeszcze pochwalić się, że wysiane w ubiegłym roku, na ulicy, przy krawężniku łubiny przeżyły zimę, ale nie wiem, czy przeżyją lato. Szanse mają duże, bo im dosypałam kompostu, żeby miały co jeść na tej strasznej pustyni, podlewam je i zachęcam żeby rosły, ale...
Sama nie wiem, czy ja sama przetrwam armagedon, który otacza mnie zewsząd!
Otóż, nie ruszając się z miejsca, nie przeprowadzając na kraj świata, znalazłam się w oku tajfunu, niemal w środku przebudowy ważnego WĘZŁA KOMUNIKACYJNEGO, jednego z ważniejszych na Śląsku. Dom drży, gdy pracują ciężkie maszyny przekształcając skrzyżowanie E16 z lokalną ulicą, właściwie jedyną łączącą północno - zachodnie dzielnice, z południowo - zachodnimi. Przez ostatnich naście lat skrzyżowanie owo korkowało się dokładnie na kilka godzin rankiem i tyleż po
południu. We wszystkie strony. Oddalone od centrum miasta o jakieś 7 kilometrów było początkiem siedmiokilometrowego korka przed miastem i takiego samego patrząc od strony miasta. Śmiało można dodać jeszcze kilometr przed skrzyżowaniem, gdy się w stronę miasta jechało. I teraz to skrzyżowanie ma być dwupoziomowe, z rondem na poziomie skrzyżowania ulic lokalnych i tunelem na poziomie przelotu międzymiastowego. A że moja ulica jest tuż, tuż, bo kilka bloków obok (dosłownie 3), to i ją objęła modernizacja.
Nie, żeby była konieczna, gdy była sobie tylko lokalną, boczną uliczką. Ale na jakiś czas stanie się ulicą przejazdową dla samochodów prących do i z miasta, gdy któryś z pasów przebudowywanej trasy zostanie wyłączony z ruchu. Wtedy wywiozą mnie do szpitala z bezpiecznymi pomieszczeniami. Na razie: plac przed moim domem przypomina krajobraz księżycowy, a od 7.00 do 17.00 (co to za ilość godzin?) pod moimi oknami jeżdżą: koparki, spychacz, ubijarki, maszyna do przewożenia i układania betonowych puzzli, ciężarówki dowożące żwir, piasek i coś jeszcze i wywożące gruz i zerwany asfalt. Oczywiście część z tych maszyn śmiało i bez skrępowania jeździ po posadzonym dwa lata temu przez służby miejskie żywopłocie. A co! Ruch w interesie musi być: jedni sadzą, inni niszczą. A żeby było smutniej, to ponieważ posadzonym żywopłotem nikt się nie interesował, to zainteresowałam się ja, i tej wiosny przycięłam go miłosiernie na długiej jego części, ciesząc się, że tak ładnie się rozkrzewia. To właśnie obok tego żywopłotu rosną moje łubiny. Jeszcze żyją, ale czy jakaś maszyna tam nie pobłądzi? Od zagłady dzieli je 2 - 3 metry, bo obok koparce było na skróty do kupy żwiru.
Od tego hałasu od rana do wieczora cała już jestem napięta i nerwowa, bo wytchnienia nie ma. A do tego, co chwila jakaś spadająca z hukiem klapa ciężarówki powoduje u mnie podskoki i kołatanie serca. Do tego przyzwyczaić się nie można.
Na okrasę mam jeszcze budowę hotelu, tuż za sąsiadem (z jednym hotelem już graniczę przez ogród). Ale przy drogowcach, to już niemal szmer. Czymże jest piła, czy młot pneumatyczny (po co?!), w porównaniu z hałasem sypiącego się gruzu. Kilkadziesiąt razy dziennie. Tuż pod oknami. I pracującą godzinami ubijarką oraz piłą, którą docinane są betonowe puzzle.
Będziemy więc mieli prawdziwą cywilizację: pełnosprawną, ruchliwą ulicę 60 metrów od domu i trzypiętrowy hotel na końcu naszej "sielankowej", spokojnej, ślepej uliczki.
Hotel powstaje z dwupiętrowego domku mieszkalnego, który niespodziewanie dla nas rozrósł się wzdłuż, w szerz i na wysokość, przybierając monstrualne rozmiary i wypełniając szczelnie dwie sąsiadujące ze sobą działki.
I pomyśleć, że już się lekko zżymałam na ciężarówki dostarczające materiały budowlane i stada samochodów pracowników. Pokarało mnie.
Życie chwilowo stało się nieznośne.
Może to wreszcie pora uciekać?...

środa, 23 maja 2018

Koty

Nie ma psa, więc dom opanowały koty. Robiły to już od dawna, ale teraz nie mają już żadnego straszaka.
Tymon, który stracił wyłączność
Tymon nadal ze zdziwieniem przyjmuje panoszenie się Tary, która krok za krokiem zajmuje kolejne obszary jego terytorium. Ostatnio czara jego goryczy się przepełniła, gdy jego, i zawsze tylko jego, miejsce na moim łóżku zostało zajęte przez małego zbója, a może pirata, jakim jest Tara. Kotka jest z całej trójki najmniejsza, ale chyba dlatego ma za sobą najgorsze przejścia. Pisałam kiedyś o dwóch kotach porzuconych przez wyprowadzającego się sąsiada. Kociaki dwie zimy wałęsały się po okolicy. Do nas bały się przyjść ze względu na psa. Karmiła je sąsiadka, a w największe mrozy łapaliśmy kotkę (kocurek gdzieś znikał) i przetrzymywaliśmy w biurze Archanioła. Potem kicia znów wybierała wolność. Bura, w paski, typowy dachowiec ma bidulka oberwany kawałek uszka i brak części ogonka.

Maciej - kot dekoracyjny
Tara - pirat po przejściach
Drugim kotem, który wybrał nasz dom w miejsce przymusowej wolności jest Maciej. Ślicznej urody rudzielec, który nauczył się gadać i paszczowo upomina się o jedzenie. W dodatki wspaniale mruczy. Wystarczy raz głasnąć, by włączył mruczawkę. Czasami śpi i mruczy. Potrafi nawet jednocześnie chrapać i mruczeć przez sen. Koty po przebytej biedzie nie są wybredne, a w odróżnieniu od Tymona, który mięsem wyłącznie się bawi, otrzymane mięso zjadają. Wolę dać im mięsko do miski, niż czekać, by same polowały, a bywało, że przynosiły swoje zdobycze, by się pochwalić. Nie chcę, by skończyły jak nieodżałowana Kicia, która zakończyła swoje życie w okropny sposób po zjedzeniu podtrutej myszy. Wszystkie koty snują się za mną po domu, siadają koło mnie, jeżeli przysiądę w ogrodzie i zupełnie nie reagują na moja obecność podczas snu. Mogę chodzić koło nich i robić różne rzeczy - ani drgną. Po zachowaniu kotów wiem kto właśnie wszedł do domu. Wejście Kasi lub Archanioła nie przerywa im snu, na Franka podnoszą głowę, chwilę nasłuchują i śpią dalej. Na wejście średniego - znikają. Maciej i Tara nie pozwalają się brać na ręce, ale bardzo lubią mizianie. Zdarza się od czasu do czasu, że któreś z nich wejdzie bez ostrzeżenia na moje kolana, nie ma natomiast mowy, żebym to ja któregoś tam usadowiła. Jedyny Tymon wygląda na szczęśliwego, gdy go zawołam i pokażę, że może u mnie siedzieć.
I tak, zupełnie niezamierzenie, mamy dom pełen kotów...



niedziela, 13 maja 2018

Krok za krokiem

Gdzie byłam przez ostatnie pięć miesięcy?
W domu. Ciągle w domu, zawsze w domu.
Bo w domu ciągle jest coś do zrobienia. A jeżeli zdarzy się akurat wolna chwila, to jest to tylko chwila i trzeba znów myśleć o tym, co jest za chwilę do zrobienia.
Dzieci niby coraz bardziej dorosłe, ale i coraz bardziej poza domem.
W ubiegłym tygodniu pożegnaliśmy naszego kochanego Pluszaka, Kudłatego, Pana Hrabiego... Po prostu naszego Regisa. Przeżył prawie 12 lat, co jest niezłym osiągnięciem dla molosa. Ale psia starość, o której już dawno pisałam, podobnie, jak i ludzka, wcale nie była fajna. We znaki dawała się i jemu i nam coraz mniejsza sprawność, kłopoty z chodzeniem, pewien rodzaj psiej demencji, aż nadszedł ten moment, że psisko już nie potrafiło wstać wcale. Płakaliśmy z Archaniołem jak bobry, a pani weterynarz nas pocieszała... Brak nam Wielkiego Kudłacza, ale, ku mojemu zaskoczeniu odetchnęłam. Nie pamiętałam, kiedy wcześniej przespałam całą noc. Mój sen był codziennie dzielony na wstawanie i wypuszczanie i wpuszczanie psa. Czasami po kilka razy. W zimie było to po prostu okropne. Utrata czucia w łapach wiązała się też z utratą czucia pod ogonkiem. Cóż było robić - zakasywałam rękawy, wkładałam rękawiczki i sprzątałam. Do tego, w mokre dni, czyli niemal codziennie, trzeba było myć hall po każdym przejściu ogromnych psich łap. Bo pies wchodził i wychodził co godzinę, co pół godziny, co dwie godziny, na pięć minut, na piętnaście, na godzinę... Brak mi przyjaciela, ale zupełnie nie tęsknię za jego starością i za sprzątaniem.
Mam nadzieję, że jest gdzieś jakieś psie niebo. Regis z pewnością na nie zasłużył.

A z innej beczki...
Ciągle coś szyję.
Właśnie popełniłam dla córy torbo - plecak. Duuuży, taki, by cała "wiedza" z którą się codziennie wozi na uczelnię mogła się zmieścić. Wersja plecakowa potrzebna jest właśnie na ekstremalnie ciężkie ładunki.
Torba nadaje się do noszenia za uszy na ramieniu, lub w ręce, a ciężkim ładunkiem jest plecakiem. W środku ma małą kieszonkę na drobiazgi i w miejscu "przegięcia" ma zamek na całej szerokości torby.
Studentka jest zadowolona...