czwartek, 28 czerwca 2018

Rok dziewanny

Doczekaliśmy się wreszcie deszczu.
Zaciągnęło się na dłużej.
Jest ciemno i mokro...
NARESZCIE!
Zawsze ktoś może narzekać, bo przecież wakacje i pogody by się chciało, ale ważniejsza jest jednak ziemia. Nie wiem, jak te deszcze posłużą zbożu, ale inne rośliny pewnie klaszczą liśćmi z radości.
Zresztą zboże już częściowo zżęte - przynajmniej to, które nie wyschło w fazie wzrastania.
Ale...
Dojdźmy do dziewanny.
Zaczęło się od tego, że kilka lat temu nie pozwoliłam skosić wyrosłej w ogrodzie dziewanny. Następnego roku były już dwie, a w ubiegłym cztery. W tym roku ostało się ich pięć. Może byłaby szósta, ale wczesną wiosną zniszczył ją Regis ciężko ciągnąc swoje łapy. Tylko pięć, ale JAKICH!
Nie pamiętam, by kiedykolwiek kwiatki dziewanny były takie ogromne. I takie kwiatuszki pojawiły się ZANIM zaczął padać deszcz, czyli w szczycie suszy. Może dla dziewanny im gorzej, tym lepiej?
W dodatku, co w moim ogrodzie wcześniej się nie zdarzało, są ROZGAŁĘZIONE.
Będzie z nich herbatka na zimowy kaszel (pamiętajcie, że drobne liski między kwiatami mają takie właściwości zdrowotne, jak kwiatki), i oczywiście będzie nalewka z kwiatów dziewanny z miodem. Jeżeli wysyp kwiatów pozwoli, to przesypię je cukrem i będzie syropek. A może po prostu, po zlaniu syropu, zaleję pozostałości alkoholem i będzie wtedy wódeczka kwiatowa - ale to nie to samo, co nalewka...
Tymczasem wokół mojej mini grządeczki z pomidorami i miętą rozpanoszył się kret. Koty pilnują kopczyków i pilnie nasłuchują, ale bardzo nie chciałabym, żeby kret dostał się w ich pazury. Na razie, gdy tylko wyjdę do ogródka któryś /lub wszystkie/ kręci się koło mnie, czekając na głaskanie.
I zakwitła mi dynia!





piątek, 22 czerwca 2018

Gdzie ta burza?

Susza.
Okrutna.
Niemiłosierna...
Ziemia przesuszona na pół metra - na pewno, a głębiej - nie chciało mi się sprawdzać.
Co kilka dni, a sezonowo nawet codziennie, chmurzy się jakby zaraz miało lunąć. Czasami niebo robi się znienacka tak czarne, że lecę zdejmować pranie ze sznura w ogrodzie, bo przecież zaraz będzie burza.
I co?
NIC.
Za KAŻDYM razem wietrzyk rozwiewa wodne kłębowisko, a my i rośliny musimy obejść się smakiem.
Tak samo było wczoraj. Co prawda, jedna pani w sklepie mówiła, że idzie ochłodzenie i deszcze, ale kto by w to wierzył. Ludzie już dawno opowiadali takie bajki.
Poszłam sobie wczoraj wieczorem na próbę chóru (nie wiem, czy pisałam, że od kilku lat śpiewam sobie sopranem), słońce grzało jak dzikie, niebo błękitne pokazało kilka skłębionych chmur, ale pomiędzy nimi żarzył się czysty błękit, a najmniejszy szmer wiatru nie zapowiadał, że cokolwiek może się zmienić. Termometr pokazywał W CIENIU dużo więcej niż 30 stopni C. Jednym słowem, idąc marzyłam by jak najszybciej znaleźć się w cieniu, lub chłodnych murach.
I tak po dwudziestu minutach naszego "sssssssss", "ma-me-mi-mo-mu", "do-sol-mi-fa-la-fa" i takich tam, musieliśmy zapalić światło. Dziwne to było, bo okna sali w której ćwiczymy wychodzą na zachód, więc kilka minut wcześniej zasłanialiśmy rolety, żeby nas nie raziło. Do ciemności dołączony był wiatr, a właściwie wicher przechodzący w tornado. Szarpał drzewami tak, że istniały obawy, że połamie, jeśli nie drzewa, to chociaż niektóre gałęzie.
A w niebie ktoś odkręcił wąż strażacki. Gruchnęło o szyby chcąc nas przestraszyć. Ulewa była taka, że wszyscy rzucili się do okien, żeby paść oczy dawno nie widzianym widokiem.
DESZCZ!
Trochę mniej radośnie zrobiło się dwie godziny później, bo temperatura spadła do 15 stopni, wiatr dalej wiał zacinając deszczem. Na szczęście wszyscy, którzy mieli samochody ochoczo podjęli się odwiezienia nieodzianych towarzyszy do domów.
Dziś mamy miły chłodek i pochmurne niebo, rokujące, że jeszcze popada.
To dawno zapomniane odczucia. Niechby tak choć z tydzień popadało...

czwartek, 21 czerwca 2018

Nie przypuszczałam, że lato...

... że lato znów mi dokuczy.
Zresztą, nie tylko mi.
Jak to Archanioł wczoraj przeczytał, ponad 90% zasiewów zboża jest zagrożone. Część już padła.
Naród w mieście cieszy się, że taka cudna pogoda. Życzą sobie: "żeby się taka na wakacje utrzymała". Tfu!
Żeby tak z miesiąc lało!!!
Mój czarny piasek w ogrodzie jest już substancją totalnie lotną - "gdzie rośnie dziewanna, bez posagu panna". Żałuję ostatniego koszenia trawnika, bo, jak pokazała praktyka z lat wcześniejszych, dłuższa trawa dłużej zostaje zielona, podczas gdy skoszona bardzo szybko zostaje wypalona przez słońce na buro.
Znając możliwości mojej czarnej pustyni, nie siliłam się w tym roku na grządki i inne cuda, ale bez kilku pożytecznych roślin żyć nie mogę. Posadziłam więc dla zasady kilka ziemniaków i eksperymentalnie, zamiast osypywania ziemią ściółkuję je słomą i sianem. To znaczy jedne słomą, inne sianem, żeby zobaczyć, czy  jest im wszystko jedno, czy może któreś podusie są przez pyrki preferowane.
Na tyciutkiej grządce, którą dałam radę zaprawić kompostem (i tak ciągle za mało) rośnie pięć krzaków pomidorów, darowanych mi przez kumpelę rasową ogrodniczkę (taką prawdziwą po ogrodniczych studiach i z doktoratem). I teraz dbam o te pomidory lepiej niż o własne dzieci, bo kumpela co jakiś czas dokonuje inspekcji swojego daru i udziela porad.
Na własne życzenie zaś rozmnożyłam posadzone jeszcze w roku ubiegłym krzaczki mięty. Były trzy odmiany, ale jedna nie przetrwała zimy. Przetrwał za to lubczyk i musiałam o niego stoczyć potężny bój z mszycami, które czemuś upodobały sobie tę przyprawę ponad wszystko. Wygrałam. Lubczyk rośnie zielony. Za to powoli zaczynam żałować rozmnożenia mięty, bo choć pasjami kochamy herbatkę miętową - latem zimną i z kostkami lodu, to mam wrażenie, że mięta źle mnie zrozumiała i postanowiła zagarnąć nie tylko chudą grządeczkę, ale CAŁY ogród.
Melisa, dosadzona w tym roku w liczbie dwóch krzaczków jeszcze nie jest taka śmiała, ale mam podejrzenie, że już niedługo.
Z rozpędu, i dla eksperymentu wysiałam też paczkę nasion kabaczków, bo znalazłam takową, o kilka lat przeterminowaną. Nie bardzo wierzyłam, że cokolwiek wyrośnie, bo nasiona były kupowane chyba jeszcze za poprzedniego prezydenta. Z 25 nasion wzeszło 5. Całkiem nieźle, tyle, że teraz wszystkie, w chórze z pomidorami i miętą wrzeszczą, że: pić! pić! pić! A do chóru dołącza dynia - jedynaczka. Dynia jest przypadkiem. Wypadła z
plastikowej doniczuszki, która w zimie wisiała na czereśni obok słoninki i kulek dla ptaków. Do doniczuszki sypało się mieszanki jadalne "dla ptaków dzikich". No i ta dynia, jako jedyna z rozsypanych przez ptactwo nasion przyjęła się i urosła. Zobaczymy, czy się odwdzięczy za hektolitry wody.
Chciałam jeszcze pochwalić się, że wysiane w ubiegłym roku, na ulicy, przy krawężniku łubiny przeżyły zimę, ale nie wiem, czy przeżyją lato. Szanse mają duże, bo im dosypałam kompostu, żeby miały co jeść na tej strasznej pustyni, podlewam je i zachęcam żeby rosły, ale...
Sama nie wiem, czy ja sama przetrwam armagedon, który otacza mnie zewsząd!
Otóż, nie ruszając się z miejsca, nie przeprowadzając na kraj świata, znalazłam się w oku tajfunu, niemal w środku przebudowy ważnego WĘZŁA KOMUNIKACYJNEGO, jednego z ważniejszych na Śląsku. Dom drży, gdy pracują ciężkie maszyny przekształcając skrzyżowanie E16 z lokalną ulicą, właściwie jedyną łączącą północno - zachodnie dzielnice, z południowo - zachodnimi. Przez ostatnich naście lat skrzyżowanie owo korkowało się dokładnie na kilka godzin rankiem i tyleż po
południu. We wszystkie strony. Oddalone od centrum miasta o jakieś 7 kilometrów było początkiem siedmiokilometrowego korka przed miastem i takiego samego patrząc od strony miasta. Śmiało można dodać jeszcze kilometr przed skrzyżowaniem, gdy się w stronę miasta jechało. I teraz to skrzyżowanie ma być dwupoziomowe, z rondem na poziomie skrzyżowania ulic lokalnych i tunelem na poziomie przelotu międzymiastowego. A że moja ulica jest tuż, tuż, bo kilka bloków obok (dosłownie 3), to i ją objęła modernizacja.
Nie, żeby była konieczna, gdy była sobie tylko lokalną, boczną uliczką. Ale na jakiś czas stanie się ulicą przejazdową dla samochodów prących do i z miasta, gdy któryś z pasów przebudowywanej trasy zostanie wyłączony z ruchu. Wtedy wywiozą mnie do szpitala z bezpiecznymi pomieszczeniami. Na razie: plac przed moim domem przypomina krajobraz księżycowy, a od 7.00 do 17.00 (co to za ilość godzin?) pod moimi oknami jeżdżą: koparki, spychacz, ubijarki, maszyna do przewożenia i układania betonowych puzzli, ciężarówki dowożące żwir, piasek i coś jeszcze i wywożące gruz i zerwany asfalt. Oczywiście część z tych maszyn śmiało i bez skrępowania jeździ po posadzonym dwa lata temu przez służby miejskie żywopłocie. A co! Ruch w interesie musi być: jedni sadzą, inni niszczą. A żeby było smutniej, to ponieważ posadzonym żywopłotem nikt się nie interesował, to zainteresowałam się ja, i tej wiosny przycięłam go miłosiernie na długiej jego części, ciesząc się, że tak ładnie się rozkrzewia. To właśnie obok tego żywopłotu rosną moje łubiny. Jeszcze żyją, ale czy jakaś maszyna tam nie pobłądzi? Od zagłady dzieli je 2 - 3 metry, bo obok koparce było na skróty do kupy żwiru.
Od tego hałasu od rana do wieczora cała już jestem napięta i nerwowa, bo wytchnienia nie ma. A do tego, co chwila jakaś spadająca z hukiem klapa ciężarówki powoduje u mnie podskoki i kołatanie serca. Do tego przyzwyczaić się nie można.
Na okrasę mam jeszcze budowę hotelu, tuż za sąsiadem (z jednym hotelem już graniczę przez ogród). Ale przy drogowcach, to już niemal szmer. Czymże jest piła, czy młot pneumatyczny (po co?!), w porównaniu z hałasem sypiącego się gruzu. Kilkadziesiąt razy dziennie. Tuż pod oknami. I pracującą godzinami ubijarką oraz piłą, którą docinane są betonowe puzzle.
Będziemy więc mieli prawdziwą cywilizację: pełnosprawną, ruchliwą ulicę 60 metrów od domu i trzypiętrowy hotel na końcu naszej "sielankowej", spokojnej, ślepej uliczki.
Hotel powstaje z dwupiętrowego domku mieszkalnego, który niespodziewanie dla nas rozrósł się wzdłuż, w szerz i na wysokość, przybierając monstrualne rozmiary i wypełniając szczelnie dwie sąsiadujące ze sobą działki.
I pomyśleć, że już się lekko zżymałam na ciężarówki dostarczające materiały budowlane i stada samochodów pracowników. Pokarało mnie.
Życie chwilowo stało się nieznośne.
Może to wreszcie pora uciekać?...