niedziela, 30 grudnia 2012

Straszni mieszczanie

Jesteśmy właśnie tacy.
Patrzymy na świat, krytykujemy go i nie widzimy, że to my go takim tworzymy.
(wystarczy poczytać nasze blogi, by zobaczyć jego niedostatki
- to właśnie ta lektura zmusiła mnie do refleksji)
Jesteśmy jak z wiersza Tuwima:
...
Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą,
Że deszcz, że drogo, że to, że tamto.
Trochę pochodzą, trochę posiedzą,
I wszystko widmo. I wszystko fantom.

...
Patrzą na prawo, patrzą na lewo.
A patrząc – widzą wszystko oddzielnie
Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo… 

...
Jak ciasto biorą gazety w palce
I żują, żują na papkę pulchną,
Aż papierowym wzdęte zakalcem,
Wypchane głowy grubo im puchną. 

I znowu mówią, że Ford… że kino…
Że Bóg… że Rosja… radio, sport, wojna…
Warstwami rośnie brednia potworna...
...

Widzimy pojedyncze zjawiska, bez związku ze sobą i z nami samymi.
(mowa o społeczeństwie, nie o blogowiczach)
Widzimy, że państwo niszczy nasze wysiłki, okrada, rozbija rodzinę, wydaje miliony nikomu niepotrzebnych przepisów utrudniających nam życie, utrudnia nam korzystanie z własnej ziemi i zwierząt, robi z nas przestępców tylko po to by sięgnąć do naszych kieszeni niewiele dając w zamian.
To widzimy.
Ale nie widzimy, że to naprawdę robimy my sami.
Czymże jest Państwo na które narzekamy ? - zbiorem polityków i urzędników, których sami wybieramy !
Gdybyśmy wybierali mądrzej - mniej egoistycznie i krótkowzrocznie, mniej łatwowiernie - nie tych co pięknie mówią i więcej obiecują - pewnie mielibyśmy mniej powodów do narzekania.
Gdybyśmy byli prawymi realistami - nie wierzylibyśmy, że kilka milionów ciężko pracujących ludzi jest w stanie utrzymać cały kraj.
Gdybyśmy nie byli leniwi - sami wzięlibyśmy się do pracy, zamiast szukać ciepłych biurowych posadek.
Ale nie lubimy ciężko pracować i odpowiadać za siebie.
Nie lubimy wysilić się by powiązać fakty.
(No oczywiście nie wszyscy, ale przez p@#$%^&*# demokrację wszelkie głosy rozsądku tych, co kojarzą fakty, i tak zostaną zaprzepaszczone i zadeptane).
A przy następnych wyborach i tak w większości zagłosujemy na tych, którzy więcej obiecują, nawet, gdy wewnątrz wszystko będzie wołać, że cudów nie ma - jest tylko ciężka praca i walka o własne interesy.
I tak zagłosujemy tak samo.
Straszni mieszczanie...

... i szkoda tylko, że większość osób, które przeczytają ten tekst będzie wśród tych zakrzyczanych...

sobota, 29 grudnia 2012

Afrykańskie tańce

Tak babcia określała przyjmujące się w końcu lat sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych wygibasy zwane tańcem.
Już samo to, że stado dowolnie rozstawionych na sali jednostek wygiba się i podryguje niezależnie od znajdującego się obok osobnika było dla starszych osób dziwne.
Dla mojej babci, a podejrzewam, że nie tylko dla niej, taniec od zawsze był zjawiskiem towarzyskim. Rytuałem służącym rozrywce, ale równocześnie budującym związki międzyludzkie.
Taniec dostarczając radości dostarczał wrażeń estetycznych i społecznych.
Taniec zwykle służył przyjemności bliskiego przebywania kobiety i mężczyzny. dlatego samotne podrygi na parkiecie budziły takie zdziwienie i chyba nawet zgorszenie mojej babci.
Takie swobodne wygibasy zaczęły się w czasach ogólnego rozluźnienia norm towarzyskich, społecznych i moralnych. Takie zmiany znajdowały swoje odbicie także w modzie.
To dzięki krótkim, lekkim spódniczkom, wygodnym bluzeczkom i sukienkom i zmniejszeniu ciężaru męskiej odzieży możliwy był taniec w szalonych rytmach.
Jeżeli przyjrzymy się cywilizacyjnej ewolucji zachowań ludzkich z łatwością dostrzeżemy, że ubiór był odbiciem możliwości technologicznych danego okresu, a równocześnie odzwierciedlał panujące normy społeczne i moralne.
Uduchowione średniowiecze okrywało sylwetkę kobiety i mężczyzny, równocześnie kierując ich myśli ku Niebu.
Oczywiście nawet w tamtych czasach odbywały się zabawy i bale.
Postacie okutane w ciężkie aksamity, suto marszczone na sylwetce, rękawy sięgające ziemi i buty z ogromniastymi noskami wymuszały na tancerzach odpowiednio uważny i dostojny sposób poruszania się. To z tamtych czasów pochodzą statyczne utwory taneczne.
Niewiele zmieniło się w dobie renesansu, gdzie może aksamity były już mnie marszczone, jednak powłóczyste suknie z ciężkiego bisioru i mięsistego jedwabiu układały się wieloma warstwami, a w zależności od zasobności kasy posiadaczki były obciążone klejnotami i złotymi haftami.
Kilka szybkich utworów towarzyszących dworskim tańcom, zawsze wymagało dłuższego odsapnięcia i przerwy na nabranie tchu, Nie lada kondycję musiały mieć ówczesne panie, by z gracją poruszać się w obciążających je warstwach materiału.
Piszę tu o tańcach dworskich w których mogły brać udział tylko panie z elity.
Lud pracujący od zawsze nie obciążony aksamitami, złotogłowiem i klejnotami mógł sobie pozwolić na gorętsze rytmy taneczne, niezależnie od epoki, w jakiej przyszło mu żyć.
Wełniane, czy lniane spódnice, krótsze niż u "jaśnie pani", pozbawione gorsetu i miliona halek dawały więcej możliwości ruchu niezależnie od epoki.
Dopiero epoka baroku, skracająca nieco wytworne, pełne koronek i ozdób suknie, i pozwalająca swoim krojem na większą swobodę ruchów, dała też światu bardziej rytmiczne i szybsze tańce.
Kolejne epoki skracając, przedłużając, marszcząc lub prostując damskie suknie wpływały na sposób poruszania się kobiet na co dzień i od święta.
Sukienki skracały się w XX wieku coraz bardziej, aż w siedemdziesiątych latach doszły do długości "zapomniałam spódniczki".
Pamiętam szeroko otwarte oczy mojej cioci (rocznik 20.) na widok mini sięgającej ledwo za pośladki jakiejś modnisi w latach siedemdziesiątych, a i mnie, jako dziecku ubiór ten wydawał się dziwny.
Lekkość ubioru wpłynęła wtedy na lekkość tańca (i obyczaju).
Wracając do ubioru ledwo okrywającego ludzką postać, jak w czasach z trudem zdobywanego tworzywa na wierzchnie okrycie, wróciliśmy także do rytmów i zachowań zbliżonych do tych z zamierzchłej przeszłości.
Przez ostatnich kilkadziesiąt lat utrwalił się obyczaj tańca w pojedynkę. Pary kleją się jedynie w takt powolnej muzyki.
Dziś już nikt nie tańczy walca dla zwykłej radości wspólnego osiągnięcia zawrotu głowy.
No może nie nikt, ale za to w jedynie w specyficznych warunkach...
I komu to przeszkadzało?


piątek, 28 grudnia 2012

Gorsety

Jakiś czas temu feminizm objawiał się walką z noszeniem gorsetów.
Machina ta ściskała kobiecy tułów usztywniając go w sposób bezlitosny, jednocześnie rzeźbiąc talię osy i ponętnie unosząc biust. Miała więc, oprócz wad. niezaprzeczalne zalety.
Zgodzę się, że noszenie "na co dzień" gorsetu przez panie z towarzystwa musiało być dla nich nie lada udręką. To dlatego pani potrzebowała pomocnej męskiej dłoni w najróżniejszych sytuacjach.
Przysłowiowe podnoszenie damie chusteczki nie wzięło się znikąd. No bo, jakże miała dama schylić się w tym urządzeniu, skoro w talii była sztywna jak lalka?
A jak tu wysiąść z powozu i utrzymać równowagę, skoro miało się giętkość klocka?
Do prac domowych, innych niż praca palcem skierowanym w stronę służby, gorset się nie nadawał.
Dlatego służba, by być skuteczną w działaniach, urządzenia tego nie nosiła.
W upalne dni zagorsetowane panie z usztywnioną klatką piersiową, przegrzane od kolejnej warstwy materiału padały jak muchy.
Można by rzec, że gorset to nic dobrego.

A jednak, nigdy panie nie wyglądały lepiej niż w sukniach pięknie układających się na wymodelowanej sylwetce.
Która z nas nie marzyła, żeby choć raz założyć na siebie suknię z talią osy zasznurowaną gorsetem?
Wydawałoby się, że w czasach dowolności w dobieraniu odzieży i pewnego luzu w noszeniu się gorset powinien pójść w zapomnienie.
Niestety coraz częściej dochodzę do wniosku, że odrzucenie gorsetów było wielkim błędem kobiet.
Ów luz i pozorność doprowadziły kobiecą sylwetkę do postaci karykatury.
Myślę, że nie jeden/jedna z nas widząc przed sobą dziewczynę, czy kobietę "modnie" odzianą pomyślało sobie: "biedactwo, chyba w domu lustra nie ma."
Spodnie "biodrówki" i przykrótkie bluzeczki "nad pępek" szczególnie malowniczo uwydatniają wszelkie fałdki i niedoskonałości kobiecej figury.
Nie da się zaprzeczyć, że bez tego elementu bielizny tracimy wiele na atrakcyjności.
Nie trzeba nawet takiego odkrywania się.
Wystarczy spojrzeć na paski spodni, czy spódnic, lub inne elementy bielizny (i górnej i dolnej) wcinające się w damską sylwetkę, by zatęsknić za starym, poczciwym gorsetem.
No może nie tak starym - może być nowocześnie zmodyfikowany.
I chociaż czasy już nie te - pań z służbą znajdziemy jak na lekarstwo, tym trudniej o panie z towarzystwa - to jedna dla własnej urody, godności i kokieterii aż prosi się, aby gorset wrócił na swoje miejsce - przynajmniej na czas spotkań towarzyskich, czy wyjść za progi domów, gdzie nie musimy biegać ze ściereczką i schylać w trakcie prac domowych.

Zresztą to samo dotyczy gorsetów mentalnych, a więc zrzucenia z siebie okowów towarzyskich, czy moralnych.
Niby jest luźniej, niby lepiej, a jednak w końcowym rozrachunku brakuje porządku, piękna i elegancji. Bez sztywnych ram robi się bałagan i zatraca się życiowe bezpieczeństwo.
Nie zawsze odrzucanie "starego" wychodzi nam na zdrowie.
Czasami życie domaga się, by wrócić do dobrych wzorców, a czasami sami tęsknimy za tym, co minione.
A więc- niech żyją gorsety!
Precz z emancypacją!

wtorek, 25 grudnia 2012

Trwanie

Dlaczego tak kochamy Boże Narodzenie?
Dla choinki? Dla prezentów? Dla dobrego jedzonka? Dla spotkań rodzinnych? Dla kolęd?
Nie.
Oczywiście to wszystko nie jest obojętne i ważne, ale różne ozdoby mogą nam towarzyszyć z różnych okazji, podobnie jak doskonałe potrawy.
Prezenty także otrzymujemy o różnych porach roku; a to z okazji urodzin, imienin, awansów i takich tam różnych...
Spotkania rodzinne także organizujemy nie tylko w grudniu.
Dlaczego więc?
Dla TRWANIA.
Bo trwanie daje bezpieczeństwo.
Niezmienność staje się podstawą, skałą, ostoją.
Dlatego stawiamy choinkę - jak w dzieciństwie.
Dlatego chcemy mieć potrawy takie, jakie mama podawała na wigilijny stół.
Dlatego śpiewamy te same kolędy, które śpiewaliśmy z dziadkami i rodzicami.
Trwanie rodziny, obyczaju, wiary, staje się bastionem dającym poczucie nieśmiertelności.
Jest trwaniem domu rodzinnego - domu z dzieciństwa.
Daje poczucie bezpieczeństwa, przynależności i tożsamości.
Daje poczucie ważności i potrzeby.
Oczekujemy krewnych i przyjaciół wierząc, że i my jesteśmy oczekiwani i kochani.
Mamy oparcie w innych, wierząc, że i my jesteśmy oparciem.
Dlatego stawiamy dodatkowe nakrycie przy stole.
Bo możemy podzielić się ciepłem domu, z tymi, którym to potrzebne.
Dzielimy się chlebem, po polsku przełamując się opłatkiem, ciesząc się, że ten chleb mamy.
Jesteśmy tak zasobni, że wystarcza go nie tylko dla nas, ale możemy stać się dobrodziejami dzieląc się z bliźnimi.
Trwanie jest nam potrzebne.
W rzeczach ważnych i w drobiazgach.
To dlatego przechowujemy z wielkim pietyzmem pamiątki rodzinne.
Dlatego od lat na naszej choince, tuż pod błyszczącym czubkiem, wieszamy własnoręcznie wykonanego aniołka z papieru.

Oby trwał z nami jak najdłużej...

poniedziałek, 24 grudnia 2012

I zdrowia, i szczęścia, i błogosławieństwa !

Podnieś rękę, Boże Dziecię,
Błogosław Ojczyznę miłą!
W dobrych radach, w dobrym bycie
Wspieraj jej siłę swą siłą.
Dom nasz i majętność całą,
I wszystkie wioski z miastami.
A Słowo Ciałem się stało
i mieszkało między nami. 

Wszystkim czytelnikom i przypadkowym gościom życzę Wesołych Świąt Bożego Narodzenia !!!

niedziela, 23 grudnia 2012

O co chodzi ???

W wielu domach stoją już choinki, ciasto się piecze, prezenty już zapakowane...
Dostajemy z wszystkich stron życzenia.
A w tych życzeniach:
- renifery grzeją kopytka,
- Mikołaj roznosi prezenty,
- karpie nie mają ości,
- migają lampki,
- śpiewają kolędnicy,
- łamią się opłatki,
- spełniają się marzenia.
Jest tego mnóstwo !
I tylko nie ma tam Boga.
Nie ma narodzonego w człowieku naszego Zbawiciela.
Dlaczego? Wstydzimy się wiary? A może już jej w nas nie ma?
Wiem, że w wielu wypadkach tak właśnie jest.
Zostały tylko zwyczaje, atmosfera i "fajność" świąt.
Wstydzimy się wiary i dziesięciu przykazań, a potem dziwimy się, że życie i współistnienie z innymi ludźmi staje się nieznośne, a bliźni staje się wrogiem.
                                                                           przykład "anty kartki" świątecznej
Tym wszystkim, którzy zapomnieli przypominam, że właśnie przygotowujemy się nie do "Świąt Grudniowych", nie do "Świąt z Choinką", ale do CHRZEŚCIJAŃSKICH Świąt obchodzonych na pamiątkę Bożego Narodzenia.
                                                                            tu nawet nie napisano jakie mamy święta

Nie trzeba się oszukiwać - przecież można nadal obchodzić pogańskie święto przesilenia.
Nawet choinka będzie pasować.




środa, 19 grudnia 2012

Świecznik w oknie - nic nie wiesz...

Przechodząc po zmroku ulicami naszych miast, miasteczek i wsi w okresie Adwentu i Bożego Narodzenia możemy zobaczyć w wielu oknach nastrojowe światełka.
Gospodynie dbające o świąteczny nastrój stawiają na parapetach charakterystyczne świeczniki, z często, schodkowo ustawioną nieparzystą ilością świec.
Jest pięknie.
Ale czy wiecie, czy pamiętacie jeszcze skąd wzięła się ta tradycja?
Czy w ogóle macie pojęcie jak głęboko w historię sięgają te światełka stawiane na oknie na znak cudu?
Dla nas dziś to cud Bożego Narodzenia.
Jednak należałoby się cofnąć do 169 roku przed Chrystusem.
Wtedy Antioch IV Seleucyda zagarnął skarby Świątyni Jerozolimskiej, po czym przez pięć lat okupował miasto zamieniając Świątynię na przybytek bożka Baala.
Potem nastąpiło powstanie i wielka radość z oczyszczenia i powtórnego poświęcenia Jedynej Świątyni. Radość była tak wielka, że postanowiono świętować przez osiem dni, gdyż tak długo cudownie paliła się w świątyni resztka rytualnie czystej oliwy

 Przez osiem dni świętowano i zapalano lampki oliwne. Z tej okazji pojawił się specjalny świecznik zwany chanukiją (nie mylić z siedmioramienną menorą)
Codziennie, przez osiem dni zapala się kolejny ogień od ogieńka pomocniczego, zwanego sługą.
Chanukiję należy postawić w drzwiach lub oknie, aby wszyscy dowiedzieli się o cudzie.
Jest to czas dawania podarunków (także pieniędzy i czekoladowych monet) i spożywania świątecznych potraw, w tym naleśników z serem, pączków nadziewanych marmoladą i placków kartoflanych smażonych na oliwie, rodzinnej gry w drejdel.
                                                                                                Bączek drejdel.
Święto to wypada w grudniu, często jego trwanie zbliżone jest w czasie do Bożego Narodzenia. Stąd i w naszej tradycji pojawiały się świeczniki w oknach, które i dziś towarzyszą naszemu Czasowi Oczekiwania czyli Adwentowi.
W tym roku święto Chanuka właśnie się skończyło.
Te świece, to dowód na związek naszej tradycji z przeszłością narodu, który trwał z nami w doli i niedoli przez kilkaset lat. Zniknął z naszych widnokręgów, a my nadal w grudniu zapalamy lampki w oknie. I bardzo dobrze, bo przecież Ten-Na-Którego-Czekamy także był Żydem.
To dzięki Jego narodzeniu dziś składamy sobie najcieplejsze życzenia i dajemy podarunki.
Nie zapominajmy o tym oślepieni blaskiem choinki i zabiegani w naszych kuchniach.

Skąd to wszystko wiem i dlaczego tym piszę?
Bo zostaliśmy zubożeni o to, co trwało w Polsce przez wieki.
Bo mój tato miał w szkole kolegów, którzy w czasie ich ośmiodniowego święta przynosili i częstowali swych kolegów chanukowymi przysmakami. Na szczęście pozostały jego opowieści.
Bo możemy mieć o "narodzie wybranym" różne zdania, lubić lub nie - jedno jednak jest dziś pewne - że NIC o nim i jego tradycjach nie wiemy, mimo, że są z nami nieuchwytnie związane.


wtorek, 18 grudnia 2012

Co pieczemy?

Tuż, tuż, za chwilę...
Lampy umyte, firanki wyprane, szkło i porcelana w serwantce i kredensie odświeżone. Jeszcze tylko świąteczna zmiana pościeli i zakupy spożywcze.
Właściwie, człowiek nie jest w stanie zjeść w święta dużo więcej niż w inne dni.
Dziwię się ludziom, którzy zamawiają przed świętami dużo więcej chleba niż zwykle. Według mnie w święta właśnie jemy mniej chleba, bo zapychamy żołądki w tym celu przygotowanymi dobrociami.
Jedynie słodkości  i owoce wabią do nieustannego podskubywania. Jak dla mnie święta mogą składać się z samych owoców. Dzieciom potrzebna jest jeszcze do życia czekolada. Już padły pytania o trufle własnej roboty i czy będą "kartofelki". (Przepisy podawałam jakiś czas temu.)
                                                  Na Śląsku obowiązkowo pojawiają się na stole makówki. (zdjęcie z netu)
Oczywiście tradycyjnie potrzebne jest ciasto. Trójka nastolatków potrafi zrobić niezłe spustoszenie w zapasach wypieków.
I pomyśleć, że były czasy gdy rozpaczałam, że chłopaki to niejadki. Trzeba było prosić o każdy kęs włożony do buzi.
Zawsze z niedowagą i zawsze w pędzie byli moim zmartwieniem. Teraz nadrabiają wszystkie poprzednie lata. Oni nie jedzą - oni wchłaniają!
Musi więc na tych klika dni świętowania wszystkiego dużo.
Oprócz potraw wigilijnych, które bywają różne w różnych regionach Polski należy upiec ciasta.
Po pierwsze muszą być pierniczki i inne drobne ciasteczka.
U mnie obowiązkowo musi być sernik - najlepiej z brzoskwiniami.
Następny w kolejce jest orzechowiec na miodzie. Orzechów u nas sporo, a i od bratanków jeszcze spory ich worek dostałam. Miodzik przyjechał z pasieki od krewnego Gabrysia - mojego męża.
Na pewno będzie też piernik babkowy z bakaliami, przekładany kwaśną marmoladą.
Nie jestem pewna, czy tyle ciasta wystarczy, przecież przez ferie świąteczne będzie nas siedmioro, a do tego jeszcze zamierzam gościć bratanków, no i oczywiście mam nadzieję na innych gości.
Kiedyś piekłam na święta tort cytrynowy, ale nie jestem pewna, że ze wszystkim zdążę.
Czas powoli wyciągać choinkę...
Ciekawa jestem Waszych wypieków i domowych tradycji kulinarnych.
Piszcie o wszystkich przysmakach - to doda uroku oczekiwaniu...

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Piła, wiertło, kołki, klej...

Dawno, dawno temu, a może nie tak dawno, ze względu na ciasnotę domu, w którym zamieszkuje pięć osób, a w weekendy i wakacje w porywach do dziewięciu, kuchnia została połączona z dużym pokojem w którym toczy się całe nasze życie.
Kuchnia jest maleńka bo ma tylko około siedmiu metrów kwadratowych. Dla zyskania oddechu wyburzenie jednej ściany było najlepszym rozwiązaniem.
Z czasem też zużyły się meble służące nam od lat. Konieczne więc było dostosowanie mebli kuchennych do ciemnych, solidnych, politurowanych mebli pokojowych z początku XX wieku.
Mebelki nie mogły być błyszczące, nie miały być nowoczesne, a najlepiej gdyby były jedyne i niepowtarzalne.
Nie znalazłam stolarza, który zrozumiałby o co mi chodzi.
Jak to meble mają wyglądać na stare? - nie tylko stylem, ale i powierzchnią. Dlaczego mają być matowe, skoro najmodniejsze są teraz kuchnie z połyskiem. Dlaczego mają być z drewna, skoro wszyscy robią z płyty? Można i z drewna, ale z typowymi frontami. Jak to mają być ręcznie robione?
Jak to drzwiczki bez ramiaków?
                                                       Miałam nadzieję, że uchylone drzwiczki lepiej zapozują.
Mogłam szukać stolarzy do skutku, ale mi się znudziło.
Udałam się do obi, kupiłam surowe sosnowe płyty meblowe i zabrałam się do roboty.
Wymierzyłam kuchnię, rozrysowałam szafki na poszczególne elementy z wymiarami, wypisałam sobie wszystko, co będzie mi potrzebne.
Cięłam, lakierowałam, wierciłam i sklejałam wszystko na kołki. (Stwierdziłam, że tylko mięczak skręcałby lite drewno wkrętami.) Wszystko to trwało około dwu tygodni, a wieczorami rączki nieźle bolały.
Zakup zawiasów okazał się przeżyciem ekstremalnym, bo kiedy w markecie pytałam, dzięki którym zawiasom będę miała zakryte ścianki mebelka, a które pozostawią ścianki odkryte, sprzedawcy po prostu nie wiedzieli.
           Przy okazji robienia zdjęć dopiero zauważyłam, że konieczne jest poprawienie zawiasków, co też jutro się stanie.
Zrobienie szuflad, w dodatku jedwabiście przesuwających się na na zamontowanych rolkach jest moim wielkim sukcesem, bo przez cały czas bałam się, że coś źle wymierzę i z szuflad wyjdą nici.
To dwie zamykane szafki o szerokości 80 centymetrów, które moja kuchnia była w stanie pomieścić. Ponieważ na pięć osób zwykle trzeba robić spore zakupy, gdzieś muszą się też mieścić miski, miksery, garnki i blaszki, powstały jeszcze: szafka z otwartymi półkami o szerokości 60 cm, która mieści kuchenkę mikrofalową i koszyki zawierające różne przybory, szafka o szerokości 120 cm z dwoma półkami, która mieści wszelkie możliwe zapasy mąki, kasze, makarony, słoiki, puszki, a także miski i brytfanki - wszystkie te skarby mieszczą się za zasłonką, podobnie jak kosz na śmieci umieszczony w kolejnej szafce pod zlewozmywakiem.
Na zdjęciu kawałek otwartej szafki z mikrofalówką i reling przy zlewie. U dołu fragment zasłonki za którą stoi kosz. Ciasnota nie daje mi miejsca na obszerną perspektywę.

Przy zlewozmywaku - niestety maleńkim, jednokomorowym - przykręciłam reling, na którym można zawiesić dla wygody ściereczkę, lub oprzeć się o niego podczas zmywania, żeby się nie ochlapać.
Pod wiszącą dwudrzwiową szafką zawiesiłam jeszcze szklana półeczkę z kutymi wspornikami, aby mieć pod ręką, to co najpotrzebniejsze.
Wysokie puszki po trunkach doskonale nadają się na makaron spaghetti, lub taki do rosołku. Za to drewniany kufel mieści cały kilogram soli. Tweete pilnuje bułki tartej. Tuż obok stoi piec gazowy, nad którym na półeczkach od zawsze stoją przyprawy - ostatnio zostało ich tylko kilka - nie lubię nieustannie ich czyścić z kropelek tłuszczu chlapiącego przy smażeniu.
Pozostałą wolna przestrzeń na ścianie zajmują własnoręcznie zrobione półeczki na różności na kutych wspornikach oraz kolejne szklane półeczki.
                                                          (Telefon jednak lepszy jest do rozmów niż fotografii.)

Kute wsporniki zamówiłam u tego samego kowala, który robił gotowe półeczki ze szkłem.
Na co dzień cały narożnik wypełniają słoje i słoiczki, pudełka, kubki, czajniczki i wszystko, co bywa w nieustannym użyciu.
Jak pisałam powyżej - własnymi rękami, piłą, wyrzynarką, wiertarka, wkrętarka, kołkami i lakierobejcą mebelki zostały uczynione. Wyszły takie jak chciałam - trochę rustykalne. Myślę, że jak na niewiastę wyszło nie najgorzej.
Na dolnych szafkach położyłam cztery metry blatu z drewna teakowego, który został zaolejowany,
po wycięciu wyrzynarką  otworu pod zlewozmywak. Taki blat, chociaż stawia się na nim wszystko i często kroi (niektórzy wciąż zapominają użyć deski do krojenia) pięknieje z roku na rok, a po każdym kolejnym przetarciu olejem do egzotyków, uwydatnia całą swoją urodę.
Mebelki po kilku latach noszą już znamiona użytkowania, jednak mają ten plus, że kiedy przestaną mi się podobać wezmę do ręki szlifierkę i po starciu starego lakieru i ponownym pomalowaniu znów będę miała "nowe" szafki.
Zdjęcia nie są jeszcze kompletne, bo nie wszystkie opisane mebelki zostały przedstawione, ale i na nie przyjdzie czas.
I tak w fotografowaniu znów posłużyłam się telefonem, gdyż najmłodsza moja latorośl po otrzymaniu w prezencie urodzinowym zamówionego helikoptera ze zdalnym sterowaniem, pierwsze co uczyniła, to wyjęła świeżutkie baterie z mojego aparatu fotograficznego. Ot, dzieci...




niedziela, 16 grudnia 2012

Niedzielni strzelcy i śpiew

Niby niedziela jakich wiele, ale też trochę inna niż pozostałe w roku.
Wczoraj moja córcia skończyła szesnaście lat.
Odbyło się oczywiście przyjęcie dla sporego grona koleżanek, które wspólnie z Kasią przygotowałyśmy. Przygotowania zajęły nam trochę czasu - stąd też mała przerwa w pisaniu bloga.
Dziś zaś w gronie rodzinnym świętowaliśmy potrójnie, bo przed Kasią i przede mną, kilka dni wcześniej urodziny obchodził najmłodszy nasz Franio. Jest nas więc na pięcioro - trójka "strzelców".

Taka kumulacja urodzin w grudniu, do tego Mikołaj i Boże Narodzenie sprawiają, że grudzień jest wyjątkowo towarzyskim miesiącem. Kiedyś świętowaliśmy jeszcze urodziny mojego Taty.
Krewni z pokolenia moich rodziców zawsze pamiętali o rodzinnych imprezach i jubileuszach.
Przez wiele lat urodziny świętowane były w dniu, w którym wypadały, a gości nikt nie musiał zapraszać - zawsze było wiadomo, że przyjdą. Usprawiedliwiali się najwyżej ci, którym choroba lub inne ważne wydarzenie nie pozwalało osobiście zjawić się u jubilata. Takie nieobecności zdarzały się jednak niezwykle rzadko.
Rodzina spotykała się z całą przyjemnością w jak najszerszym gronie.
Z dzieciństwa bardzo przyjemnie wspominam te imprezy, w których brało udział rodzeństwo babci i dziadka z rodzinami. Na takich spotkaniach bywało bardzo wesoło - sypały się dowcipy, bywało, że wcześniej pojawiały się na ścianach przyniesione jakieś wesołe rysunki, uczynione własnoręcznie przez co zdolniejszych krewnych, a w karnawale zdarzały się i przebieranki. I śpiewy.
Obowiązkowo takim rodzinnym spotkaniom towarzyszyły piosenki: i ludowe, i patriotyczne, i nostalgiczne, a prawie zawsze pod koniec śpiewano "upływa szybo życie..."
Pokolenie moich rodziców nie było aż tak rozśpiewane, choć i im zdarzały się muzyczne wspomnienia. Obowiązkowe natomiast były kolędy w okresie bożonarodzeniowym.
Rodzinne spotkania kolędowe były specjalnie organizowane w coraz to innym domu.
Niestety moje pokolenie, rozpełzło się po świecie. Przez długo przy rożnych spotkaniach, zwłaszcza letnich ogniskach i choince wyciągaliśmy z bratem gitary. Potem jakoś nawet to nam się nie udawało.
Od kilku lat staram się, aby Boże Narodzenie nie było tylko czasem słuchania kolęd, ale i ich śpiewania. Dzieci ze zdziwieniem przyjmowały takie rodzinne śpiewanie.
Dopiero w ubiegłym roku przekonały się, że rodzinne śpiewanie jest czymś normalnym i miłym.
Ubiegłoroczne święta spędziliśmy u rodziny w górach. Jak wiadomo górale są rozśpiewanym narodem, więc gdy spotkała się rodzina pięciorga rodzeństwa z rodzinami, nasza piątka, a do tego jeszcze inni krewni, chałupa trzęsła się w posadach porwana kolędami wyśpiewanymi gromkim głosem.
Przy takich okazjach można przekonać się jak wielką siłą jest rodzina - i nie dotyczy to jedynie chóralnego śpiewu.
Dbajcie o swoje rodziny i trzymajcie się razem, bo drzemie w nich wielka potęga.


czwartek, 13 grudnia 2012

Kaligrafia 13-go

Chciałam dziś pokazać kilka moich zdjęć z bardzo wczesnego dzieciństwa, jednak po zeskanowaniu okazały się dość nieczytelne.
Miały te zdjęcia mieć wiele wspólnego z dzisiejszą datą - tą trzynastką dla mnie akurat szczęśliwą - bo będącą data moich urodzin.
I nie szkodzi, że przed laty za oknem jechały czołgi i transportery, po to by obstawić zmrożone miasto.
To znaczy to nie było dobre, ale mogę dziś dzielić się z dziećmi historią i pokazywać, co jest dobre, a co złe.
To moje wspomnienia z beztroskich, mimo wszystko, czasów.
Odwracając zdjęcia na skanerze mogłam przeczytać adnotacje i daty wypisane ręką mojej mamy.
Co dziś rzuciło mi się w oczy, to piękna kaligrafia takich zapisków.
Jestem późnym dzieckiem późnych dzieci, tak więc nie mając się wcale za zgrzybiałą staruszkę muszę się przyznać, że wszystkie moje babcie i dziadkowie urodzili się jeszcze w XIX wieku.
Moi rodzice za to swoją naukę zaczynali jeszcze przed wojną.
I tu dochodzę nareszcie do sedna.
Jeżeli mieliście okazję mieć w rękach jakiekolwiek listy, czy dokumenty osób wtedy kształconych - czy rzuciło się Wam w oczy, że wszystkie te rękopisy są do siebie podobne?
Są oczywiście indywidualne modyfikacje pisma, jednak niezaprzeczalnie charakter pisma wszędzie jest podobny, przy czym inne cechy kaligrafii wykazuje pismo moich dziadków i całego ich pokolenia, a inne - pismo pokolenia rodziców.
Oto objawia się świat cudów - czyli nauki kaligrafii.
Jakimże to czarodziejskim sposobem można było nauczyć tysiące ludzi pisma czytelnego, estetycznego, schludnego, porządnego?
Dlaczego nie udaje się to dzisiaj?
Dlaczego szkoła wypuszcza takie buble już na samym początku? (potem jest tylko  gorzej)
Miałam okazję trzymać w ręku kartę z dedykacją i życzeniami napisanymi przez uczniów klas 1 - 3 dla swojej nauczycielki z wiejskiej szkoły pod Jordanowem. Całość napisano w 1932roku.
Wszystkie dzieci pisały jak najstaranniej i choć literki stawiane były widocznie raz z mniejszym, a raz - grubszą kreską - większym trudem, wszystkie literki były równe i kształtne.
Dało się!

                                                                        Ilustracje zaczerpnęłam z internetu
Co ciekawe takie, zachwycające dziś, cechy charakteru pisma, charakterystyczne są dla rękopisów z różnych krajów.
Po prostu - kiedyś czytelne pismo stanowiło wartość i niezaprzeczalne ułatwienie w komunikowaniu się.
I komu to przeszkadzało?

środa, 12 grudnia 2012

I co z tego ?

I co z tego, że widzisz całą beznadzieję dzisiejszego dnia?
Co z tego, że widzisz marnotrawienie twoich pieniędzy?
Co z tego, że widzisz głupotę urzędnika?
Co z tego, że widzisz, że przepisy są tylko dla dobra niektórych?
Co z tego, że widzisz, jak demoralizuje się ten naród?
Co z tego, że widzisz demontaż państwa?
Co z tego, że widzisz, że odziera się nas z historii?
Co z tego, że wiesz, że specjalnie obniża się poziom nauczania?
Co z tego, że widzisz, że gospodarka dogorywa?
Co z tego, że widzisz kłamstwo na kłamstwie, którymi się nas karmi?
Co z tego, że widzisz, że "przypadkiem" giną ludzie?
Co z tego, że widzisz jak jesteś okradany i szykanowany?
Co z tego, że widzisz, że wprowadza się przepisy,
które nas wyniszczą, jak choćby dopuszczenie GMO?
Co z tego, że drżysz o jutro naszego kraju?
Co z tego, chcesz normalności i wolności?
Co z tego?
Skoro machina jest tak skonstruowana, że tu i teraz nie możesz zrobić nic.
Skoro ponad połowa ludzi zamieszkujących twoją ojczyznę nie widzi tego, co ty widzisz, i w następnych wyborach zagłosuje tak samo jak ostatnio?
Co prawda będą się dziwić dlaczego jest tak źle, skoro miało być dobrze, ale zupełnie nie zwiążą swojego działania z działaniami wybranych polityków.
Będziesz się kłócić z urzędnikiem? On i tak ma rację, bo ma swoje bardzo-ważene-przepisy, którym on "tylko" służy.
Będziesz strzelać? Do kogo?
Skoro większość tych ludzi nie zdaje sobie sprawy ze swojej głupoty i zła jakie wyrządza.
Spróbujesz przekonywać?
Chyba się jednak nie da.
Przekonać można istotę myślącą, a takiej już przekonywać nie trzeba.
Daleko mi jeszcze do tego żeby usiąść w kątku i zapłakać.
Jeszcze muszę wychować dzieci na porządnych ludzi.
Jeszcze mogę się modlić i nie poddawać.


Poczytajka na zimowy wieczór: - ostatnie zdanie podnosi na duchu, choć nie odpowiada na pytanie - "jak"?
http://wgospodarce.pl/komentarze/1303-oecd-polske-czeka-polwiecze-stagnacji-ze-zagregowanym-wzrostem-pkb-srednio-16-proc-rocznie

wtorek, 11 grudnia 2012

Jestem jakaś dziwna c.d.

Nie lubię śniegu.
To znaczy lubię widoki zaśnieżonych krajobrazów, jasność zimowych nocy i bożonarodzeniowe lampki oświetlające zaśnieżone choinki, ale już jazda po zaśnieżonej drodze to dla mnie stres.
Chodzenie po zaśnieżonych chodnikach też nie jest moją ulubioną czynnością. I odśnieżanie wejścia do domu. Ale przede wszystkim nie znoszę śniegu w połączeniu z jazdą samochodem kogokolwiek z moich bliskich.
Brakuje mi roweru.
Odkąd aura przestała sprzyjać pedałowaniu czuję się zastana i spowolniona. Nie szczególnie pomaga, że chodzę pieszo, gdzie tylko mogę. Brakuje mi dwóch kółek i już.
Spojrzałam też ostatnio oczyma koleżanki na moją kuchnię.
No jestem dziwna - bez dwóch zdań.
Ponieważ kuchnia jest połączona (niestety) z dużym pokojem, w którym toczy się prawie całe rodzinne życie, należało dostosować jej umeblowanie do starych solidnych mebli w jadalni.
Płyty laminowane odpadły w przedbiegach, ponieważ jeden taki zestaw dożył swoich dni.
Miało być drewno.
Długie poszukiwania stolarza zniechęciły nas ofertą mebli z połyskiem lub lakierów dających powierzchnię tak sztuczną, że dla nas nie do przyjęcia. Zrobiłam więc meble sama.
Tak, swoimi rękami.
Używając piły, wiertarki, kleju i taśm stolarskich i matowej lakierobejcy.  Z sosnowych płyt stolarskich nabytych w obi. Dodałam im blat z teaku przetarty olejem, Już od pięciu lat nam służą. Postaram się przed świętami zrobić im zdjęcia.
Od zawsze w mojej kuchni znajdowały się ozdoby inne niż wszędzie. Po meblach i ścianie łażą mi jaszczurki, siedzą na naczyniach, wiszą na starej rycinie, czają się na blacie. Dlaczego tak?
Nie wiem - widocznie jestem dziwna.
 Mój papcio zawsze mawiał, że gdybym żyła kilkaset lat temu, to pewnie spalili by mnie na stosie. Może coś w tym jest. Zawsze miałam jakieś wiedźmińskie ciągoty.
                                Ta jedna jaszczurka ma imię: Stefan - ale pojęcia nie mam dlaczego. Ponoć to z jakiejś kreskówki.
A to zioła mnie interesowały, a to stare przepisy na wszystko co działo się w gospodarstwie. Stare obyczaje i mądrości.
Poza tym - czy kuchnia musi być taka bardzo serio?

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Libster blog

Jeszcze w listopadzie Rogata Owca przyznała mi wyróżnienie, za które BARDZO dziękuję.
Wcale nie jest mi ono obojętne, choć nie od razu zareagowałam - przeciwnie -  miodem mi duszę posmarowano!
Jednak, ponieważ wtedy miałam przerwę w pisaniu, a jak się zorientowałam, chyba wszystkie czytane przeze mnie blogi - i te regularnie, i te przypadkiem - już były do tej miłej zabawy włączone, ośmielam się nie nominować kolejnych blogowiczów. Błagam o wyrozumiałość.
Aby jednak wymaganiom stało się zadość odpowiadam na pytania, ostatnio przez Owcę umieszczone na jej blogu:
1. Literatura współczesna czy klasyka?  - wszystko, byle dużo i dobrej.
2. Deszcz czy śnieg? Stanowczo deszcz. Od jakiegoś czasu nie znoszę śniegu - no chyba, że w Boże narodzenie, przez chwilę...
3. Kiedy czuję zapach siana myślę o...? Szczęściu.
4. Cechy charakteru, jakie chciałabym/chciałbym u siebie zmienić? Odkładanie "na później".
5.  Kochasz dla czy za? Nie wiem; po prostu, nieodwołalnie.
6. Pies to dla Ciebie...? Zagadkowa, przyjazna dusza. Czasami kolejne dziecko potrzebujące mnie.
7. Kogo zabrałabyś do szalupy ratunkowej - swojego ukochanego zwierza czy lubianego sąsiada? Sąsiadów mam sympatycznych, ale musieliby radzić sobie sami. Raczej stworzyłabym kolejną Arkę Noego.  
8. Kamień czy drewno? Najlepiej jedno i drugie - kamień jako podpora i stałość, drewno, jako ciepło i wygoda.
9. Barbie czy Xena? Jeżeli Xena to "wojownicza księżniczka" to chyba żadna. Ani kobieta wojownik, ani kobieta wieszak. "Każda potwora znajdzie swojego amatora" - jednak myślę, że najważniejsze jest ciepło, humor i inteligencja.
10. Poezja śpiewana czy gotic? Raczej poezja śpiewana, chociaż wszystko może się zdarzyć.

    

niedziela, 9 grudnia 2012

Mięsko

Zagadana przez dzieci zapomniałam wieczorem włożyć do lodówki siatkę z mięsem. Wyjęłam ją wieczorem, wyciągnęłam z niej porcje rosołowe, z których ugotowałam pieskowi wczorajsze żarełko, i zostawiłam na blacie.
Rano w panice zaglądam do środka, bo tam i dalsze kąski dla psa, ale  i indycze kawałki na niedzielny obiad.
I cóż się okazuje?
Indyczyna w dobrej kondycji doczekała dnia dzisiejszego, za to kurczacze kadłubki po prostu zaśmierdły. No, może nie jakoś tragicznie, ale zapach przestał być miły dla nosa.
I znów zaświeciło się w mojej głowie czerwone światełko.
CO MY JEMY?
Już dawno chodzą słuchy, że indyk, stworzenie delikatne i czułe, byle czego jeść nie chce.

Co innego kurczak - jak wszystkie tłumnie chowane zwierzątka, nie widzące nawet przez chwilę słońca, jedzą karmę podsuwaną przez człowieka, która musi być jak najtańsza.
Czy można przy takiej "produkcji" mięsa zachować jego dobrą jakość?
Pierś kurczaka rozpada się na kawałki w ręce, udko wodniste, miękkie i białe rozlatuje się ledwo tknięte widelcem.
Pamiętam nasze kurczaki chowane na zieleninie i grzebiące w ogrodzie. Pierś była białym, spoistym mięskiem, ale już nogi były właściwie mięskiem czerwonym - jędrnym i smakowitym. Kości miały gładkie i twarde, a nie gąbczaste, jak tych mutantów ze sklepu.
Wiem też, że mięso ptaka chowanego po bożemu jest bardziej sycące od tej wodnistej gąbki, której można zjeść nie wiadomo ile.
Czy na prawdę musimy jeść codziennie duże porcje byle jakiego mięsa, czy też może wystarczy kilka razy w tygodniu, za to dobrej jakości?
Czy codziennie musimy jeść chlebek z szynką? Ostatnio kupuję po kilka plastrów tej "dobrej" w cenie sugerującej właściwą zawartość szynki w szynce, a jednak nawet z owych plasterków wycieka woda...
Skończyliśmy niedawno jeść dojrzewający ser od Moniki z kozami w tle - to była jakość, która mówiła sama za siebie. Po prostu czułam, że jem ser, a nie plastelinę niewiadomego pochodzenia.
Czyli, można zrobić dobre jedzenie, tylko trzeba w tym nieco trudu i serca.
Skoro już dziś nie wiadomo, co jemy, co będzie jak zostanie nam narzucone (tak, narzucone! - choćby ekonomią) GMO?
Czy nasze dzieci jeszcze będą wiedziały, jak smakuje prawdziwe mięsko ze szczęśliwego kogutka?

sobota, 8 grudnia 2012

UFO: rozrywkowo - zagadkowo

Temat nasunął się przypadkiem i samoistnie po ostatnich ilustracjach do postów.
Ot, zagdaka...







 Ciekawe kto tę zagadkę rozwiąże?
Wzorki ładne...

piątek, 7 grudnia 2012

Stacja międzyplanetarna

Skąd się bierze UFO?
A, no po prostu z przypadku - musi lądować w połowie drogi.
Niezależnie dokąd zmierza, czy ze wsi do miasta, czy z fabryki do szklanych domów, czy z ciasnych czworaków/bloków do własnej willi.
I nie mam zamiaru postponować tu żadnego mieszkańca wsi, bloku, czy pracownika fabryki - to zwykle ciężko pracujący ludzie.
Dopiero dążenie do zmiany istniejącego stanu rzeczy (co samo w sobie jest pozytywne) budzą w tych istotach bestie.
Niepewność, zagubienie, niedouczenie, chęć odbicia sobie lat ciężkiej pracy własnej i poprzednich pokoleń i pokazania, że jest się Kimś Ważnym, budzą demony.
No bo jak inaczej nazwać zachowania, które każdy psycholog wprost zaklasyfikuje jako objawy wielkich kompleksów?
Żadna istota pewna swej wartości, umiejętności, mająca oparcie we własnym domu i dorobku przeszłych pokoleń nie musi nic udowadniać.
Świadoma swej wartości może się wtedy pochylić nad maluczkim i nawet, jeżeli zmuszona jest wytknąć błędy, robi to w sposób grzeczny, nierzadko doradzając sposób naprawienia zaistniałych braków.
Bo mu nie ubędzie, kiedy zachowa się po ludzku.
Co innego osoba, która osiągnęła właśnie Sukces i usiadła na Brdzo-Ważnym-Stołku.
I znów nie jest ważne, w którym urzędzie ten stołek stoi. Kandydatów do niego jest wielu, trwa walka o byt, trzeba wykazywać jak doskonałym się jest pracownikiem.
Litery "prawa" kurczowo należy się trzymać, dodając od siebie kolejne trzy grosze i różną dozę złośliwości - bo to buduje własne ego. W mniemaniu ufoludka - tak właśnie zachowuje się urzędnik doskonały, służący swemu Panu (czyli komu? - on nie wie) wiernie i z zapamiętaniem.
I tu dochodzimy do Pana, któremu służą ufoki.
Oni NIE WIEDZĄ komu mają służyć!!!
Po prostu - jak to ufoludki - w drodze z punktu A do punktu B swojego życia mają międzylądowanie, jakby przypadkiem na nieznanej ziemi. Nie wiedzą, że cel ich podróży jest w każdym punkcie ich drogi i że służą nie przepisom, ale LUDZIOM.
Nikt im nie uświadamia, a przeciętny mieszkaniec naszej planety nie ma na to sił i środków, że międzylądowania niszczą naszą planetę.
Walka o byt doprowadza do batalii o Ważne Stanowiska, które jak każda praca zapewniają chlebek z masełkiem, ale dziś już nikt nie zastanawia się nad właściwością, czy moralnością własnej pracy.
Jest stanowisko pracy - to znaczy, że jest dobre - bo jest.
Dlaczego takie stanowisko w ogóle się pojawia? To już sprawa POLITYKI, która, szczególnie od dwu lat, nie niesie nam niczego dobrego.
Dziś niewielu miałoby opory przed pracą księgowego w piekle. Toż to tylko praca księgowego. Stanowisko pracy, jak każde. Jest wakat - jest pensja.
Strażnicy na wieżyczkach w Oświęcimiu też wykonywali tylko swoje obowiązki.
Nie ten - to znajdzie się inny.
I to jest właśnie najstraszniejsze.

czwartek, 6 grudnia 2012

UFO

W naszym kraju mieszkają kosmici.
Całe rzesze kosmitów.
Co gorsza, są doskonale zamaskowani, a najczęściej sami nie wiedzą o tym, kim są.
Istoty te powszechnie zajmują stanowiska urzędnicze.
Jako byty nienawykłe do Produktywnej Pracy, o której nie mają pojęcia, zajmują się doradzaniem i kontrolą pracy humanoidów.
 Ci zaś, zmyleni powierzchownością swoich dozorców najczęściej nie zdają sobie sprawy, że są sekowani przez istoty nie rozumiejące ziemskich zależności między żywicielami i pasożytami.
Taki obcy zaangażowany w bezproduktywne prace instytucji wszelakiego rodzaju, nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego byt jest bezpośrednio uzależniony od kondycji żywicieli, na których żeruje, i którym utrudnia życie.
Taki ufoludek jest po prostu dobrze zamaskowanym bezrobotnym, karmionym przez ciężko pracujących ludzi.
Ludzie zaś, oprócz tego, że obciążeni są napełnianiem michy pasożytów, dostają jeszcze wytyczne jak wolno (!) im pracować i do jakich przepisów muszą się stosować.
Taki obcy, mimo iż wierzy , że swoimi działaniami zaprowadza porządek zachowuje się jak byt z "Dnia niepodległości" lub też z "Wojny światów".
Należy jeszcze dodać. że im większe obciążenie pracujących w karmieniu obcych, tym trudniejsze wymagania i przepisy dotyczące pozyskiwania owego wkładu do żłobu. Po prostu - obcy wydeptują kręgi w zbożu - niszczą to, co ludzie mogliby spożytkować.
Ludzie więc powoli coraz bardziej zniechęcają się do pracy mutując w ufoki, po to by móc żerować na innych.
Żeby przerwać ten łańcuch pokarmowy, w którym w końcu zabraknie wystarczającej liczby żywicieli, by wykarmić nadmierną liczbę pasożytów należałoby owe pasożyty odciąć od układu żywicielskiego.
Już słyszę ten krzyk rozpaczy i sprzeciwu!
Takie rzesze bezrobotnych do wykarmienia !
Aha, zapomniałam dodać drobiażdżek - równocześnie likwidujemy większość obowiązkowych obciążeń nałożonych na człowieków.
I cóż się dzieje?
Człowieki mogą więcej wydawać, bo więcej zostaje im w kieszeni. To napędza działanie i byt pozostałych istot pozaziemskich, które powoli ewoluują z obcych w ludność twardo stąpającą po ziemi, która z dnia na dzień zdobywa coraz szerszą wiedzą na temat zdobywania pożywienia na własny rachunek.
Co więcej, w braku obowiązkowych danin codzienne zdobycze nie muszą być porcją podwójną - wystarczy napełnić tylko swoją michę.
Ludzie do połowy XX wieku pracowali na siebie i lepiej lub gorzej potrafili napełnić swoje talerze.
Jak świat światem, zawsze z tego talerza ktoś im coś zabierał, bo były jakieś potrzeby wyższe, lub służące jednostkom, ale zawsze przy okazji służące ogółowi.
Ważne jest jednak ile się z tego talerza zabiera i komu daje.
Wszystko regulowało się samo.
Ludzie potrafią o siebie zadbać, bo mają ogromną inwencję.
Dziś ludzie przestają czuć związek swojej pracy z tym co z niej mają, i to zarówno ci, którzy rzetelnie pracując wytwarzają jakieś dobra, jak i ci, którym manna sam spada z nieba.
A wystarczyłoby nie przeszkadzać...