niedziela, 28 lipca 2013

Jak można przejeść państwo?

Bardzo łatwo!
Co prawda wyobraźnia nieco nam się z biegiem lat skurczyła i dziś powiedzenie, że w czasach saskich przejadano i "przebawiano" całe majątki niewiele nam mówi. Bawiono się wspaniale i z przepychem także i później, gdy Polska powoli przestawał istnieć na mapach.
Ostatnio pisałam trochę o obfitości jadła przewijającego się przez dworskie stoły, jednak nie daje to jeszcze wyobrażenia, jak można było przejeść ogromny majątek. Przecież na stole pojawiały się głównie produkty rolne własnym sumptem, na własnej ziemi wytwarzane. To właśnie jest małość naszego pojęcia o tamtych czasach - nie sięgamy dalej...
Wystarczy zacząć od tego, że w gości, na ucztę, na bal trzeba było zajechać godnym ekwipażem (o karetach i powozach kiedyś pisałam), nie można też było wybierać się ciągle w tym samym odzieniu. Najtrudniej miała się sprawa z sukniami, które w czasach saskich stawały się coraz bardziej zwiewne i delikatne. Wcześniejsza moda, odziewająca panie w materiały solidniejsze i trwalsze pozwalające na wielokrotne przerabianie, przeszywanie i ozdabianie, gdy tymczasem zwiewne jedwabie i tiule nie wytrzymywały próby czasu drąc się i prując, a dodatkowo blaknąc w praniu oraz łatwo się plamiąc w sposób trudny do usunięcia z jasnej materii. Zaznaczyć trzeba, że zwiewności materii wcale nie towarzyszyła zwiewność ceny i damskie toalety były potężnym wydatkiem w skalki dworu. Z czasem nawet panowie zamieniając polski strój na nowoczesny, potrzebowali ciągle nowych koszul i kamizelek, na które w drugiej połowie XIX wieku zapanował istny szał.
Wybieramy się więc w gości - nie ważne czy wiele mil do sąsiada na wieś, czy w mieście na bal lub proszony obiad. Gościom musiała towarzyszyć odpowiednia liczba służby, tym większa, im dalej się udawano. Przez wieki zabierano ze sobą nie tylko kufry z odzieżą, ale i posłania, a w długą drogę prowiant i naczynia. Nocleg zwykle znajdował się - jeżeli nie w karczmie, to w każdym po drodze napotkanym dworze, gdzie goście zawsze witani byli z otwartymi rękoma i goszczeni chętnie z racji miłej odmiany codzienności. Oczywiście na gospodarza spadało nie tylko goszczenie państwa, ale i często karmienie przyjezdnej służby oraz koni.
Towarzystwo przyjeżdżające do dworu z jakiejś określonej okazji rzadko bawiło tylko kilka dni. Trzeba było odpocząć po podróży, a później brać udział w przygotowaniach: dostawało się rolę w przedstawieniu, czy żywym obrazie. Oczywiście należało się do roli odpowiednio przygotować, łącznie z uszyciem stosownego stroju lub przebrania.
Na wsi bawiono się często i chętnie. Na początku wieku w pałacu w Puławach niemal co dzień (!) odbywał się bal zwykły lub kostiumowy, wystawiano sztuki teatralne, operetki, pantomimy, inscenizowano szarady. A przecież takich pałaców było w Polsce setki, a dworów tysiące.
Wszystkie te atrakcje wymagały przemyślenia, przygotowania, dekoracji, oświetlenia (które kosztowało krocie!!!)
Można powiedzieć, no dobrze, bawiła się magnateria, ale okazuje się, że nic się nie zmienia, gdy spojrzymy do pamiętnika mieszczki krakowskiej z połowy XIX wieku. Pewna panna odnotowała, że podczas dwóch miesięcy karnawału była 26 razy na przyjęciach i balach, nie licząc wieczorków towarzyskich we własnym domu.
Oprócz długo planowanych "wielkich" bali i przyjęć, były także wieczorki tańcujące, herbatki, baliki i specjalność wieku: "siurpryza", czyli feta na cześć któregoś z domowników obchodzącego akurat urodziny lub imieniny. Taka impreza obchodzona w rodzinnym gronie to jeszcze nic wielkiego: ot, ubrać fotel w girlandy kwiatów, wykonać własnoręcznie powinszowania, przygotować pieśni lub deklamacje. Jednak częściej siurpryza odbywała się w szerszym gronie, gdzie gości bywało kilkadziesiąt lub nawet kilkaset. Należało przygotować występ aktorów, tancerzy, mimów, wszystkich ubierając w stosowne kostiumy szyte specjalnie przez armię szwaczek zawsze we dworze gotowych do pracy. Przypomnę, że używano tkanin szlachetnych; bawełny, jedwabiu, koronek, falban, tiuli i nie były to materie wytwarzane we dworze lecz kupowane.
Jeżeli jednak takie przygotowania można zaliczyć do zwykłych, to już koszta zasadzenia sosnowego lasku podczas... trwającego obiadu imieninowego Józefy Woroniczowej wybiegają trochę poza rzeczy zwykłe. Dodatkowo w lasku stanęła "antyczna" świątynia, na drzewkach zawieszono lampiony, na dachu świątyni ustawiono kaganki, kolumny otoczono świeżymi kwiatami (w marcu!), ołatarz ubrano w kolorowe szkiełka i rozniecono na nim "ogień chemiczny w różne kolory".
Można też było, jak Helena Radziwiłłowa wyprawić "wiejskie śniadanie" ustawiając na środku salonu lasek świerkowy, w rogach zbudować chatki z ryżowej słomy, wszystko obstawić egzotycznymi roślinami w donicach, w chatkach zaś wystawić stoły z różnymi przysmakami ze słynnych lokali warszawskich. W lasku stanęły potrawy z mięsami.
Izabela Czartoryska nie ograniczała się do ozdabiania domu. Jej specjalnością bywały zabawy w plenerze. Ponieważ za jej czasów w skarbcu pałacowym znajdowało się wiele ozdób z minionych wieków, można było używając starych kulbak, rzędów, czapraków, a nawet ubiorów tureckich, wystawić "wjazd baszy tureckiego". Co ciekawe nie zabrakło w tym spektaklu nawet wielbłądów ze stajni książęcej (Czartoryskich). Całość uzupełniono, jak zwykle, ubiorami uszytymi przed inscenizacją.
Innym razem pani Izabela zabrała swoich gości na trakt przechodzący pod Puławami. Goście zastali tam rozbite namioty zarzucone dywanami i poduszkami, wazony pełne róż i drzewka pomarańczowe w wielkich donicach. Służba w tureckich strojach podawała w chińskiej i japońskiej porcelanie wschodnie przysmaki, lody i napoje. Drogą przed towarzystwem przemaszerowała karawana: trzysta baranów z dzwonkami na szyjach doglądanych przez Arabów w turbanach, sto krów z większymi dzwonkami, popędzanych przez hajduków w jednakowych strojach, szły także w karawanie wschodnie rumaki w bogatych rzędach i dwanaście wielbłądów objuczonych... Spektakl tak się podobał, że powtórzono go kilkakrotnie.
Przykłady takich ekstrawagancji możemy mnożyć.
Po co jednak sięgać do rzeczy niezwykłych, skoro przyjęło się we wiejskich dworach, że na bal imieninowy, bez zaproszeń (!) zjeżdża 300 - 400 osób, a gospodarze są na to zawczasu przygotowani!
Podaje się oczywiście tylko liczbę gości, bo któż by tam liczył służbę, dla której często miejsca pod dachem brakowało.
Do opisanych wyżej wydatków należy dopisać produkty spożywcze kupowane specjalnie do wytworzenia przysmaków: bakalie, egzotyczne owoce, cukier, zamorskie przyprawy, w mieście lód (który na wsiach pozyskiwano własnym sumptem i przechowywano w lodowniach), ogromne ilości soli potrzebnej przy wyrobie lodów, tak chętnie w dużych ilościach zjadanych. Do tego wszystkiego dochodziły trunki. Nie na każdą okazję wystarczało podać wina, likiery, czy nalewki z własnych piwnic. Były okazje na które należało sprowadzić szampana lub zagraniczne wina. Często należało zatrudnić dodatkową służbę, lub w mieście wynająć z lokalu, który dostarczał smakołyki i modne potrawy. Wypożyczano także stoły i krzesła. Po balu zaś ktoś musiał pozmywać - bywało, że trwało to kilka dni (!) i często także wymagało wynajęcia dodatkowej służby.
No i rzecz najważniejsza: światło, które kosztowało niewyobrażalne krocie.
Czasami jeden bal pochłaniał więcej kosztów za światło, niż cały dwór przez miesiąc !
Nie można jednak było skąpić na oświetleniu, gdy się chciało robić furorę w towarzystwie.
Oglądane przez nas filmy kostiumowe nie dają nawet bladego pojęcia, jak istotną rzeczą było rozmieszczenie kandelabrów, umocowanie świec w podwieszanych świecznikach, rozkład kaganków rozstawianych na różnych meblach, półkach, kominkach, wnękach.  Wydaje się nam, że wtedy całą sprawę załatwiały świece woskowe. Tymczasem świec woskowych używano tylko w salonach i najbardziej reprezentacyjnych pokojach (nie dymiły), korytarze oświetlano świecami łojowymi i kagankami oliwnymi. Sienie pozbawione palnego umeblowania nadal oświetlano pochodniami, podjazdy do pałacu w zależności od pory roku oświetlały pochodnie lub lampki oliwne zawieszane w lampionikach rozmieszczonych na drzewach. Świece łojowe nie dawały tak jasnego światła jak produkt pszczeli, często dymiły i rozsiewały wokół siebie zapach topionych skwarków.
Wszystkie te sposoby oświetlenia wymagały stosownej oprawy: lampek, świeczników, kandelabrów, meluzyn, żyrandoli, których nie zawsze bywało dosyć we dworze, czy pałacu, a które niejednokrotnie należało wypożyczyć, oczywiście za opłatą.
Na co dzień dwory i pałace nie błyszczały specjalnym blaskiem, nawet te najbogatsze. Światło oszczędzano z racji jego ceny. Często towarzystwo całe wieczory spędzało w jednym pomieszczeniu przy blasku ognia w kominku, lub blasku jednej świecy, która należała się czytającemu na głos jakąś znamienitą lub modną powieść. Z tego też względu wydawano wtedy specjalne książki "kominowe", to jest takie, które miały wielokrotnie większy druk od zwykłego, tylko po to, by łatwo można było czytać przy nikłym świetle paleniska lub świecy.
Skoro więc w niejednym dworze bale odbywały się codziennie, oświetlenie pochłaniało fortuny!
Nawiązując jeszcze do filmów usiłujących przedstawić nam opisywane czasy - budżet żadnego z filmów nie byłby chyba w stanie udźwignąć wystroju sali balowej. Bo bale wymagały sal reprezentacyjnych zwykle wspaniale zdobionych obrazami, rzeźbami, sztukaterią, lustrami, złoceniami... Mimo całego "zwykłego" bogactwa sale balowe przystrajano roślinami, kwiatami, jedwabiami, muślinami - tak chętnie upinanymi w wymyślne kaskady od sufitu do podłogi, a zajmujące całe połacie ścian. Upinano je różnymi ozdobami, szpilami, podpierano włóczniami i pikami wyciągniętymi z dworskich, czy pałacowych zbrojowni lub skarbców. Często rozstawiano wymyślnie ubraną służbę lub ustawiano rzeźby, ciągle wymieniane, gdy poprzednie się opatrzyły.

c.d.n.

12 komentarzy:

  1. Jak się bawić, to się bawić. W moim regionie do tej pory wspomina się magnackie "imprezy" w Łańcucie i kulig w środku lata, gdzie śnieg został zastąpiony wysypanym cukrem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Od tego czasu zbiednieliśmy w sposób straszny...

    OdpowiedzUsuń
  3. A to teraz już rozumiem, jak oni mogli przejeść te swoje majątki...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dodajmy do codziennych zabaw wyjazdy zagraniczne: "do wód", do krewnych, gdzie należało się pokazać, do miasta na "sezon", bo w mieście zawsze bawiła elita, dodajmy rozrzutność panów, nie zawsze kawalerów, którzy lubili zabawić się w towarzystwie wesołych pań ze szczególnym upodobaniem do szampana, kawioru i klejnotów, podarunki dla krewnych, które bogactwem musiały zaćmić wszystkie inne...

      Usuń
  4. Oj nie dla mnie takie atrakcje. Za bardzo spokój lubię i ciszę a i tłum mnie wykańcza...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Człowiek z towarzystwa izolujący się od ludzi uważany był za gbura. Kontakty z równymi sobie były konieczne ze względów politycznych, społecznych (małżeństwa), a z czasem i gospodarczych. Tylko ta przesada...

      Usuń
  5. Ja też jestem zupełnie "niezabawowa".

    OdpowiedzUsuń
  6. Przymknęłam oczy i przeniosłam się w tamte czasy. Panom i Paniom dobrze się żyło ( przed oczami widnieje mi zamek w Łańcucie)... ale czy byli szczęśliwi? Czy pustki w sercu, w duszy, rany krwawiące mogły zagłuszyć bale, zabawy wystawne przyjęcia...????
    Z niecieprliwością czekam na dalszy ciąg.
    Serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
  7. Z literatury i przekazów znamy tylko te nieszczęśliwe historie, czyli znikomy ułamek. Zazwyczaj rodzice starali się tak wydać, czy ożenić swoje dzieci, by były szczęśliwe, albo przynajmniej, jak najmniej nieszczęśliwe - i tak zwykle było. Małżeństwa żyły zgodnie przy wsparciu moralnym rodziny. Jeżeli ktoś chciałby mi udowodnić, że dziś, gdy młodzi dobierają się sami jest lepiej - nie zgodzę się, biorąc pod uwagę współczynnik rozwodów.

    OdpowiedzUsuń
  8. Dwory bawiły się, ale przy tej sposobności dawały zatrudnienie wszystkim tym, którzy musieli te przyjęcia przygotować. Nie zapominajmy, że mieszkańcy pałaców i dworów byli mecenasami sztuki. Co oglądalibyśmy w muzeach? Jakie byłoby dziedzictwo naszej kultury, bez tych, którzy płacili artystom i solidnym rzemieślnikom za ich talent i twórczą pracę.
    Bardzo ciekawy tekst. Nawet nie zdawałam sobie sprawy na jaką skalę się kiedyś bawiono i trzeba przyznać, że w tych zabawach nie brakowało fantazji. W tamtych czasach, w innych krajach, bawiono się także hucznie. Polecam film "Vatel", który pokazuje jakie bale urządzano w XVII - wiecznej Francji.

    OdpowiedzUsuń
  9. Oglądałam z przygnębieniem. Jednak coś jest na rzeczy, że w takich zbytkach we Francji tonął dwór królewski lub króla podejmujący i mimo wszystko Francja przetrwała. U nas do wszystkiego doszły warunki geograficzne, sąsiedzi i zgubiony instynkt samozachowawczy. Fakt, że dzięki dworom rozwijała się sztuka i że dwory dawały zatrudnienie, jednak rachunek ekonomiczny jest bezwzględny i trudno zaprzeczyć, że dwory, pałace, niewyobrażalne połacie ziemi przejedzono i przebawiono doprowadzając je do ruiny.
    Polecam książkę "Historia pewnej ruiny" - pamiętnik Józefa Lubomirskiego (pokazowa lekcja przetracenia ooogromnego majątku).
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń