czwartek, 21 czerwca 2018

Nie przypuszczałam, że lato...

... że lato znów mi dokuczy.
Zresztą, nie tylko mi.
Jak to Archanioł wczoraj przeczytał, ponad 90% zasiewów zboża jest zagrożone. Część już padła.
Naród w mieście cieszy się, że taka cudna pogoda. Życzą sobie: "żeby się taka na wakacje utrzymała". Tfu!
Żeby tak z miesiąc lało!!!
Mój czarny piasek w ogrodzie jest już substancją totalnie lotną - "gdzie rośnie dziewanna, bez posagu panna". Żałuję ostatniego koszenia trawnika, bo, jak pokazała praktyka z lat wcześniejszych, dłuższa trawa dłużej zostaje zielona, podczas gdy skoszona bardzo szybko zostaje wypalona przez słońce na buro.
Znając możliwości mojej czarnej pustyni, nie siliłam się w tym roku na grządki i inne cuda, ale bez kilku pożytecznych roślin żyć nie mogę. Posadziłam więc dla zasady kilka ziemniaków i eksperymentalnie, zamiast osypywania ziemią ściółkuję je słomą i sianem. To znaczy jedne słomą, inne sianem, żeby zobaczyć, czy  jest im wszystko jedno, czy może któreś podusie są przez pyrki preferowane.
Na tyciutkiej grządce, którą dałam radę zaprawić kompostem (i tak ciągle za mało) rośnie pięć krzaków pomidorów, darowanych mi przez kumpelę rasową ogrodniczkę (taką prawdziwą po ogrodniczych studiach i z doktoratem). I teraz dbam o te pomidory lepiej niż o własne dzieci, bo kumpela co jakiś czas dokonuje inspekcji swojego daru i udziela porad.
Na własne życzenie zaś rozmnożyłam posadzone jeszcze w roku ubiegłym krzaczki mięty. Były trzy odmiany, ale jedna nie przetrwała zimy. Przetrwał za to lubczyk i musiałam o niego stoczyć potężny bój z mszycami, które czemuś upodobały sobie tę przyprawę ponad wszystko. Wygrałam. Lubczyk rośnie zielony. Za to powoli zaczynam żałować rozmnożenia mięty, bo choć pasjami kochamy herbatkę miętową - latem zimną i z kostkami lodu, to mam wrażenie, że mięta źle mnie zrozumiała i postanowiła zagarnąć nie tylko chudą grządeczkę, ale CAŁY ogród.
Melisa, dosadzona w tym roku w liczbie dwóch krzaczków jeszcze nie jest taka śmiała, ale mam podejrzenie, że już niedługo.
Z rozpędu, i dla eksperymentu wysiałam też paczkę nasion kabaczków, bo znalazłam takową, o kilka lat przeterminowaną. Nie bardzo wierzyłam, że cokolwiek wyrośnie, bo nasiona były kupowane chyba jeszcze za poprzedniego prezydenta. Z 25 nasion wzeszło 5. Całkiem nieźle, tyle, że teraz wszystkie, w chórze z pomidorami i miętą wrzeszczą, że: pić! pić! pić! A do chóru dołącza dynia - jedynaczka. Dynia jest przypadkiem. Wypadła z
plastikowej doniczuszki, która w zimie wisiała na czereśni obok słoninki i kulek dla ptaków. Do doniczuszki sypało się mieszanki jadalne "dla ptaków dzikich". No i ta dynia, jako jedyna z rozsypanych przez ptactwo nasion przyjęła się i urosła. Zobaczymy, czy się odwdzięczy za hektolitry wody.
Chciałam jeszcze pochwalić się, że wysiane w ubiegłym roku, na ulicy, przy krawężniku łubiny przeżyły zimę, ale nie wiem, czy przeżyją lato. Szanse mają duże, bo im dosypałam kompostu, żeby miały co jeść na tej strasznej pustyni, podlewam je i zachęcam żeby rosły, ale...
Sama nie wiem, czy ja sama przetrwam armagedon, który otacza mnie zewsząd!
Otóż, nie ruszając się z miejsca, nie przeprowadzając na kraj świata, znalazłam się w oku tajfunu, niemal w środku przebudowy ważnego WĘZŁA KOMUNIKACYJNEGO, jednego z ważniejszych na Śląsku. Dom drży, gdy pracują ciężkie maszyny przekształcając skrzyżowanie E16 z lokalną ulicą, właściwie jedyną łączącą północno - zachodnie dzielnice, z południowo - zachodnimi. Przez ostatnich naście lat skrzyżowanie owo korkowało się dokładnie na kilka godzin rankiem i tyleż po
południu. We wszystkie strony. Oddalone od centrum miasta o jakieś 7 kilometrów było początkiem siedmiokilometrowego korka przed miastem i takiego samego patrząc od strony miasta. Śmiało można dodać jeszcze kilometr przed skrzyżowaniem, gdy się w stronę miasta jechało. I teraz to skrzyżowanie ma być dwupoziomowe, z rondem na poziomie skrzyżowania ulic lokalnych i tunelem na poziomie przelotu międzymiastowego. A że moja ulica jest tuż, tuż, bo kilka bloków obok (dosłownie 3), to i ją objęła modernizacja.
Nie, żeby była konieczna, gdy była sobie tylko lokalną, boczną uliczką. Ale na jakiś czas stanie się ulicą przejazdową dla samochodów prących do i z miasta, gdy któryś z pasów przebudowywanej trasy zostanie wyłączony z ruchu. Wtedy wywiozą mnie do szpitala z bezpiecznymi pomieszczeniami. Na razie: plac przed moim domem przypomina krajobraz księżycowy, a od 7.00 do 17.00 (co to za ilość godzin?) pod moimi oknami jeżdżą: koparki, spychacz, ubijarki, maszyna do przewożenia i układania betonowych puzzli, ciężarówki dowożące żwir, piasek i coś jeszcze i wywożące gruz i zerwany asfalt. Oczywiście część z tych maszyn śmiało i bez skrępowania jeździ po posadzonym dwa lata temu przez służby miejskie żywopłocie. A co! Ruch w interesie musi być: jedni sadzą, inni niszczą. A żeby było smutniej, to ponieważ posadzonym żywopłotem nikt się nie interesował, to zainteresowałam się ja, i tej wiosny przycięłam go miłosiernie na długiej jego części, ciesząc się, że tak ładnie się rozkrzewia. To właśnie obok tego żywopłotu rosną moje łubiny. Jeszcze żyją, ale czy jakaś maszyna tam nie pobłądzi? Od zagłady dzieli je 2 - 3 metry, bo obok koparce było na skróty do kupy żwiru.
Od tego hałasu od rana do wieczora cała już jestem napięta i nerwowa, bo wytchnienia nie ma. A do tego, co chwila jakaś spadająca z hukiem klapa ciężarówki powoduje u mnie podskoki i kołatanie serca. Do tego przyzwyczaić się nie można.
Na okrasę mam jeszcze budowę hotelu, tuż za sąsiadem (z jednym hotelem już graniczę przez ogród). Ale przy drogowcach, to już niemal szmer. Czymże jest piła, czy młot pneumatyczny (po co?!), w porównaniu z hałasem sypiącego się gruzu. Kilkadziesiąt razy dziennie. Tuż pod oknami. I pracującą godzinami ubijarką oraz piłą, którą docinane są betonowe puzzle.
Będziemy więc mieli prawdziwą cywilizację: pełnosprawną, ruchliwą ulicę 60 metrów od domu i trzypiętrowy hotel na końcu naszej "sielankowej", spokojnej, ślepej uliczki.
Hotel powstaje z dwupiętrowego domku mieszkalnego, który niespodziewanie dla nas rozrósł się wzdłuż, w szerz i na wysokość, przybierając monstrualne rozmiary i wypełniając szczelnie dwie sąsiadujące ze sobą działki.
I pomyśleć, że już się lekko zżymałam na ciężarówki dostarczające materiały budowlane i stada samochodów pracowników. Pokarało mnie.
Życie chwilowo stało się nieznośne.
Może to wreszcie pora uciekać?...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz