sobota, 5 kwietnia 2014

Szkolna codzienność

Dawno, dawno temu, kiedy zaczynałam różne prace wykończeniowe w moim domu, znalazłam skądś fachowca do układania glazury w łazience. Było to w czasach, kiedy kupienie glazury było wyzwaniem, a zdobycie fachowca graniczyło z cudem. Fachowiec przyszedł, pooglądał, rozpakował płytki, ułożył dwa rządki na jednej ścianie i... zniknął. I nigdy się już więcej nie pojawił. To oczywiste, że kogoś takiego nikomu nie poleciłabym, jako dobrego pracownika.
Miałam takich przygód kilka: z układaniem parkietu, z tapetowaniem.
Po kimś dało się poprawić, po innym nie, z jednymi fachowcami żegnałam się z ulgą, z innymi z żalem, a jeszcze innymi z awanturą.
Cóż ma ten wstęp wspólnego z tytułem wpisu?
Ano bardzo wiele.
Jak życie pokazuje, do wszystkiego, co się robi trzeba się przyłożyć, postarać, przygotować, zapracować, wypracować, utrudzić, spocić, zmęczyć. Nic nie dzieje się samo.
Tymczasem mamy w szkołach całe rzesze, pożal się Boże, "fachowców", którzy uczą nasze dzieci.
Niestety, po nich często nie da się poprawiać. Przynajmniej nie do końca.
Jeżeli zamówię tapetowanie ścian, to przecież nie wkalkuluję w tę usługę poprawek po tapeciarzach; jakiegoś doklejania i wyrównywania.
Tymczasem po nauczycielach poprawiam ciągle. (w wypadku moich dzieci zabawa zaczęła się w gimnazjum, do szkoły podstawowej trafili wspaniałej).
Najdziwniejsze (chyba tylko dla mnie) jest to, że nauczyciele po których się "poprawia" w ogóle nie czują niewłaściwości swojej pracy, lub co gorsza, wymagają od rodziców owych poprawek!
Słyszałam już różne tłumaczenia - a że przy trzydziestce dzieci nie da się dobrze wytłumaczyć, a że dziecko nie rozumie, bo go klasa rozprasza, a to, że proszę wytłumaczyć w domu, bo trzeba gnać z materiałem i szkoda czasu na tłumaczenie.
Cudem natury dla mnie jest pani z fizyki, która uczyła w gimnazjum moja córę, a teraz syna, a która to pani w całym trzyletnim ciągu nauczania nie zrobiła ani jednego pokazu, żadnego doświadczenia, żadnego przykładu ukazującego namacalnie i naocznie działanie sił fizycznych.
Według podręcznika, niektóre z pokazów są na lekcjach fizyki obowiązkowe, tymczasem "fachowo" ucząca pani, z wieloletnim doświadczeniem i wykształceniem wyższym (dziś obowiązkowym) w sprzyjających warunkach ograniczała się do opowiedzenia, jak owe obowiązkowe doświadczenia powinny wyglądać.
Kiedy chodziłam do szkoły, z niecierpliwością czekaliśmy na lekcje chemii, bo rzadko zdarzało się, że nie robiliśmy doświadczeń. Nasza pani bardzo się starała, żeby lekcje były ciekawe.
Dziś zmieniły się przepisy bezpieczeństwa na lekcjach chemii, szkoły obowiązkowo posiadają w pracowniach odciągi wentylacyjne, specjalne stoły i... doświadczeń chemicznych nie robi się, na wszelki wypadek, żeby nie złamać przepisów bezpieczeństwa. Nauczyciele przestali się więc przykładać do przygotowania lekcji, które stały się monotonne, nudne i przegadane.
Na technice pani nie potrafi wyjaśnić powstawania i czytania rysunku technicznego, na geometrii właściwego posługiwania się przyborami geometrycznymi.
Tak na prawdę gimnazjum jest także szkołą podstawową, czyli taką, która daje dziecku podstawy do dalszej nauki. To dopiero później nasze dzieci się specjalizują w różnych dziedzinach wiedzy, wybierając zawód, jaki chciałyby wykonywać.
Pół biedy, gdy przyszła fryzjerka trafi na nieudolną panią z geografii, a przyszły architekt nie będzie dobrze znał nut. Źle zaczyna się dziać, gdy wszyscy trafią na nieudolną polonistkę lub leniwą panią od historii.
Trafiają się takie kwiatki nawet w liceach, które przecież są wstępem i podstawą do studiów wyższych.
Ot, przykład ze szkoły córki, która na większość nauczycieli nie narzeka, a niektórych chwali.
Matematyka. Do nauczycielki zgłasza się uczennica z prośbą od części klasy, by jeszcze raz wyjaśniła nowe zagadnienie, bo klasa miała problem z rozwiązaniem zadania domowego. Pani prosi dziewczę do tablicy, dyktuje zadanie z problematycznego tematu, prosi o rozwiązanie krok po kroku, a w momencie, gdzie kończy się umiejętność uczennicy... stawia jej jedynkę. CO, pytam się, ta pani, za przeproszeniem "profesor" chciała uzyskać w ten sposób? Bo uzyskała jedynie niechęć, brak szacunku i domniemanie, że tak na prawdę nie potrafi wyjaśnić owego zadania matematycznego.
Codziennie wysłuchuję opowieści moich dzieci o nauczycielach. Rzadko się zdarza, że któreś powie, że lekcja była fajna i ciekawa. Zwykle są to narzekania na nudę, monotonię, nieumiejętność tłumaczenia, a czasem wręcz na głupotę nauczycieli.
Kiedy wracałam ze szkoły podstawowej do domu, moja niechęć dotyczyła jedynie nauczycielki z biologii, która zastępowała "naszą" panią przez dłuższy czas choroby. Owa pani wchodziła do klasy, kazała otwierać książkę z nową lekcją, wybierała ucznia, który odczytywał tekst na głos, następnie kazała zrobić notatki do zeszytu, lub odpowiedzieć na pytania, które czasem pojawiały się na końcu rozdziału. I tak lekcja po lekcji, przerywane kartkówkami. Gardziliśmy tą osobą, która chwaląc się wyższym wykształceniem, nie zadawała sobie trudu przygotowania lekcji, by podzielić się wiedzą.
W szkole średniej mieliśmy (na szczęście tylko przez rok) panią z geografii, która kazała się nam uczyć na pamięć danych z rocznika statystycznego! Była najbardziej wyśmianą osobą w szkole.
W podstawówce wielkim szacunkiem darzyliśmy panią, która normalnie ucząc nas muzyki, uczyła nas przez rok matematyki. Lekcje muzyki były zawsze ciekawe i przez panią przygotowane, choć była to osoba budząca nasz lekki lęk z powodu surowości i wymagań. Tymczasem okazało się, że nauczyciel, troszczący się o ucznia, równie dobrze potrafi nauczyć zapisu nutowego, jak matematyki. Najgorszym głąbom otwierały się klapki w głowach, bo pani tłumaczyła jasno, starannie, dokładnie, na przykładach zrozumiałych dla wszystkich. Lekcje toczyły się wartko, co rusz ktoś był wyrywany do odpowiedzi. Nikt się nie bał powiedzieć, że nie rozumie, bo jedyne co usłyszał "powiedz czego nie rozumiesz?" i pani tłumaczyła po raz kolejny. Czasami całą klasą na głos powtarzaliśmy coś po kilkanaście razy - aż wszystko wryło się w mózg. Robiliśmy po kilkadziesiąt działań i zadań z każdego tematu - tak długo, aż rozwiązywanie stawało się automatyczne.
Ciekawe jest to, że takie lekcje mijały prędko, a nawet przyjemnie, zaś te z nauczycielami mającymi w nosie swoje obowiązki, ciągnęły się jak przysłowiowe flaki z olejem, a wszyscy wychodzili z nich  zmęczeni.
Z roku na rok ogranicza się dzieciom zakres przekazywanej wiedzy. Można by na to machnąć ręką, mówiąc, że najważniejsze są podstawy, choćby minimalne, a kto chętny wiedzę zgłębi.
Niestety - nawet te okruchy podawane są w sposób niejasny, nieczytelny i często niezrozumiały i nudny, zniechęcając do dalszych poszukiwań wiedzy. Spora część nauczycieli sama nie ma wystarczającej wiedzy lub nie rozumie zagadnień, których ma uczyć.
A z całą pewnością coraz więcej nauczycieli nie przykłada się do swojej pracy. To osoby uczęszczające do nielubianej pracy przez kilkanaście godzin w tygodniu z przymusu, by na koniec miesiąca dostać środki na utrzymanie.
To tapeciarze, po których trzeba doklejać brzegi odłażących tapet, to malarze, po których trzeba poprawiać nierówne mazie, to kafelkarze, po których trzeba samemu robić fugi, to...
Dlaczego godzimy się na to?

Tym większy szacunek dla tych, którzy w trudzie przygotowują lekcje, starając się by były ciekawe.
Niech będą przykładem dla całej reszty.

PS
Dzieci powiedziały, że po każdym roku szkolnym nauczyciele powinni być oceniani przez dzieci (a może i przez rodziców), wtedy ostaliby się tylko ci, prowadzący na prawdę ciekawe lekcje...

4 komentarze:

  1. Bardzo trafna ocena! Jak chodziłem do podstawówki (koniec lat 70-tych i początek 80-tych) oraz do ogólniaka (lata 80-te) było nas po 40 osób w klasie (wyż demograficzny, okolice Warszawy). Nauczyciele zawsze mieli czas dla każdego ucznia. A na fizyce, chemii czy biologii zawsze były różne doświadczenia. A teraz... Masakra. W szkołach kształcą debili. Niestety część nauczycieli zamiast podwyższać poziom pod siebie to zniża swój poziom do dzieciaków. Przykre. ale prawdziwe.

    OdpowiedzUsuń
  2. A czego oczekujecie, skoro przyjmuje się masowo nauczycieli, nie sprawdzając ich? Skoro płaci im się ochłapy? Skoro dzieci są obdarzone - jak czytam - przywilejami, a rodzice naskakują na wymagających nauczycieli? Szkoła to - pardon - łajno...

    Ja sama byłam kiepską nauczycielką, chociaż się naprawdę starałam. Ale męczyło mnie to...

    OdpowiedzUsuń
  3. Powinna być możliwość oceniania nauczycieli przez uczniów i rodziców. Powinna być możliwość pozbywania się nauczycieli, którzy nie wypełniają swojej roli należycie.
    Płaca niewiele zmienia, jeżeli nie ma podbudowy moralnej i presji społecznej. W czasach mojej szkoły nauczyciele nie zarabiali kroci, a jednak wtedy jeszcze się starali. Presja społeczna jeszcze była inna. Dziś role się odwróciły. Rodzice boją się, że nauczyciele będą od dzieci zbyt dużo wymagać, że za wiele się nauczą, więc wręcz domagają się od nauczycieli obniżenia poziomu, który i tak systematycznie jest obniżany odgórnie.
    Szkoły też dosięgła degrengolada moralna...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdyby rodzice i dzieci mogli wyrzucać "niedobrych" nauczycieli, to pewnie w pierwszym rzucie pozbyliby się tych surowych, wymagających.

      Usuń