Dawno, dawno temu, a może nie tak dawno, ze względu na ciasnotę domu, w którym zamieszkuje pięć osób, a w weekendy i wakacje w porywach do dziewięciu, kuchnia została połączona z dużym pokojem w którym toczy się całe nasze życie.
Kuchnia jest maleńka bo ma tylko około siedmiu metrów kwadratowych. Dla zyskania oddechu wyburzenie jednej ściany było najlepszym rozwiązaniem.
Z czasem też zużyły się meble służące nam od lat. Konieczne więc było dostosowanie mebli kuchennych do ciemnych, solidnych, politurowanych mebli pokojowych z początku XX wieku.
Mebelki nie mogły być błyszczące, nie miały być nowoczesne, a najlepiej gdyby były jedyne i niepowtarzalne.
Nie znalazłam stolarza, który zrozumiałby o co mi chodzi.
Jak to meble mają wyglądać na stare? - nie tylko stylem, ale i powierzchnią. Dlaczego mają być matowe, skoro najmodniejsze są teraz kuchnie z połyskiem. Dlaczego mają być z drewna, skoro wszyscy robią z płyty? Można i z drewna, ale z typowymi frontami. Jak to mają być ręcznie robione?
Jak to drzwiczki bez ramiaków?
Miałam nadzieję, że uchylone drzwiczki lepiej zapozują.
Mogłam szukać stolarzy do skutku, ale mi się znudziło.
Udałam się do obi, kupiłam surowe sosnowe płyty meblowe i zabrałam się do roboty.
Wymierzyłam kuchnię, rozrysowałam szafki na poszczególne elementy z wymiarami, wypisałam sobie wszystko, co będzie mi potrzebne.
Cięłam, lakierowałam, wierciłam i sklejałam wszystko na kołki. (Stwierdziłam, że tylko mięczak skręcałby lite drewno wkrętami.) Wszystko to trwało około dwu tygodni, a wieczorami rączki nieźle bolały.
Zakup zawiasów okazał się przeżyciem ekstremalnym, bo kiedy w markecie pytałam, dzięki którym zawiasom będę miała zakryte ścianki mebelka, a które pozostawią ścianki odkryte, sprzedawcy po prostu nie wiedzieli.
Przy okazji robienia zdjęć dopiero zauważyłam, że konieczne jest poprawienie zawiasków, co też jutro się stanie.
Zrobienie szuflad, w dodatku jedwabiście przesuwających się na na zamontowanych rolkach jest moim wielkim sukcesem, bo przez cały czas bałam się, że coś źle wymierzę i z szuflad wyjdą nici.
To dwie zamykane szafki o szerokości 80 centymetrów, które moja kuchnia była w stanie pomieścić. Ponieważ na pięć osób zwykle trzeba robić spore zakupy, gdzieś muszą się też mieścić miski, miksery, garnki i blaszki, powstały jeszcze: szafka z otwartymi półkami o szerokości 60 cm, która mieści kuchenkę mikrofalową i koszyki zawierające różne przybory, szafka o szerokości 120 cm z dwoma półkami, która mieści wszelkie możliwe zapasy mąki, kasze, makarony, słoiki, puszki, a także miski i brytfanki - wszystkie te skarby mieszczą się za zasłonką, podobnie jak kosz na śmieci umieszczony w kolejnej szafce pod zlewozmywakiem.
Na zdjęciu kawałek otwartej szafki z mikrofalówką i reling przy zlewie. U dołu fragment zasłonki za którą stoi kosz. Ciasnota nie daje mi miejsca na obszerną perspektywę.
Przy zlewozmywaku - niestety maleńkim, jednokomorowym - przykręciłam reling, na którym można zawiesić dla wygody ściereczkę, lub oprzeć się o niego podczas zmywania, żeby się nie ochlapać.
Pod wiszącą dwudrzwiową szafką zawiesiłam jeszcze szklana półeczkę z kutymi wspornikami, aby mieć pod ręką, to co najpotrzebniejsze.
Wysokie puszki po trunkach doskonale nadają się na makaron spaghetti, lub taki do rosołku. Za to drewniany kufel mieści cały kilogram soli. Tweete pilnuje bułki tartej. Tuż obok stoi piec gazowy, nad którym na półeczkach od zawsze stoją przyprawy - ostatnio zostało ich tylko kilka - nie lubię nieustannie ich czyścić z kropelek tłuszczu chlapiącego przy smażeniu.
Pozostałą wolna przestrzeń na ścianie zajmują własnoręcznie zrobione półeczki na różności na kutych wspornikach oraz kolejne szklane półeczki.
(Telefon jednak lepszy jest do rozmów niż fotografii.)
Kute wsporniki zamówiłam u tego samego kowala, który robił gotowe półeczki ze szkłem.
Na co dzień cały narożnik wypełniają słoje i słoiczki, pudełka, kubki, czajniczki i wszystko, co bywa w nieustannym użyciu.
Jak pisałam powyżej - własnymi rękami, piłą, wyrzynarką, wiertarka, wkrętarka, kołkami i lakierobejcą mebelki zostały uczynione. Wyszły takie jak chciałam - trochę rustykalne. Myślę, że jak na niewiastę wyszło nie najgorzej.
Na dolnych szafkach położyłam cztery metry blatu z drewna teakowego, który został zaolejowany,
po wycięciu wyrzynarką otworu pod zlewozmywak. Taki blat, chociaż stawia się na nim wszystko i często kroi (niektórzy wciąż zapominają użyć deski do krojenia) pięknieje z roku na rok, a po każdym kolejnym przetarciu olejem do egzotyków, uwydatnia całą swoją urodę.
Mebelki po kilku latach noszą już znamiona użytkowania, jednak mają ten plus, że kiedy przestaną mi się podobać wezmę do ręki szlifierkę i po starciu starego lakieru i ponownym pomalowaniu znów będę miała "nowe" szafki.
Zdjęcia nie są jeszcze kompletne, bo nie wszystkie opisane mebelki zostały przedstawione, ale i na nie przyjdzie czas.
I tak w fotografowaniu znów posłużyłam się telefonem, gdyż najmłodsza moja latorośl po otrzymaniu w prezencie urodzinowym zamówionego helikoptera ze zdalnym sterowaniem, pierwsze co uczyniła, to wyjęła świeżutkie baterie z mojego aparatu fotograficznego. Ot, dzieci...