piątek, 15 marca 2013

Miastowi mają lepiej, czyli o wyższości życia na wsi

Kiedyś częściej wyjeżdżaliśmy z domu.
Były wypady na weekendy, na kilka dni - gdzieś w Polskę.
Kiedyś na jednym z wyjazdów na wieś pod Nowy Sącz zatrzymaliśmy się w agroturystyce.
Dom dwupiętrowy, zadbany, wręcz "odpicowany". Na podwórzu klimatyczne, zadaszone miejsce na posiadunek i osobny budyneczek "dla letników". Za podwórzem stodoła, "garaż" na traktor i maszyny, dalej tunele z uprawami, a jeszcze dalej pola. Zresztą pola naszego gospodarza były i bliżej i dalej - miły pan gospodarz przewiózł dzieci po okolicy i pokazał. Były i różne zwierzątka - z parką danieli włącznie. Jedzenie podane przez gospodarzy - małmazja. A wszystko swoje. Także mięso.
Po sąsiedzku podobne domiszcza. Piękne, zadbane, godne podziwu dla pracowitości gospodarzy.
W czasie rozmowy mówię: - śliczne tu domy w okolicy, takie zadbane, wręcz bogate. Koło nas trudno o tak wypieszczone.
I cóż słyszę w odpowiedzi: - Pani, jakież tu bogactwo, tu przecie bieda. Człowiek tylko w robocie na okrągło. Nie to co w mieście. Miastowi to mają dobrze. A tu? Ani na wakacje do Egiptu, czy do Hiszpanii...
Opadła mi szczęka i ręce i już tak zostały.
Skąd w ludziach taki niepohamowany pęd do miasta?
Skąd to coraz bardziej fałszywe wyobrażenie o dobrobycie miastowych?
Przez całe wieki zarówno ten na wsi, jak i ten w mieście musieli wstawać o świcie i bardzo szybko przebierać łapkami żeby zarobić na chlebek i dach nad głową. Różnili się tylko tym, że jeden budził się w miejscu pracy, a drugi musiał dotrzeć do warsztatu, manufaktury, a potem fabryki.
Gdy kraj dotknął nieurodzaj - cierpieli obaj. Jeden, bo nie zebrał dość z pola i nie sprzedał, a drugi, bo musiał kupować drogo.
Ale zawsze (tak mi się wydaje) w lepszej sytuacji był ten na wsi.
Jak opustoszała spiżarnia przed nowym, to było dość łąk naokoło i las się zdarzył, który choć trochę przed głodem obronił. W ostateczności zawsze można było kłusować w pańskim lesie.
A w mieście? Jeżeli zabrakło na chleb - jaki był ratunek? Kraść?
W latach powojennych, gdy nastąpił ogromny rozwój przemysłu, miasta pochłaniały ogromne rzesze ludzi, którzy potrzebni byli do pracy.
Praca w mieście dawała regularny i przyzwoity dopływ gotówki.
Na wsi, oprócz pracy i zbiorów trzeba było jeszcze się postarać o spieniężenie własnych produktów.
No i wygoda życia w mieście.
Utwardzone ulice, komunikacja, jasne mieszkania z łazienkami i ciepła wodą, ogrzewane w zimie.
W porównaniu do wsi, która po wojnie dopiero się modernizowała - luksus.
I wszystko było dobrze w mieście, tylko te kilometrowe kolejki w sklepach. To niewystarczające zaopatrzenie. Przywiózł by człowiek ze wsi, z domu rodzinnego, różnych dobroci, ale gdzie to trzymać? Na wsi to komora, piwniczka, strych, spiżarnia, cokolwiek zawsze było.
A w mieście? Ślepa kuchnia, lub tak maleńka, że trudno mijały się dwie osoby.
(Oczywiście były w miastach mieszkania o ogromnych pokojach i z zapleczem, ale te można pominąć, jako należące do mieszczan od kilkudziesięciu i więcej lat. Zresztą władza ludowa najczęściej postarała się o ich zagospodarowanie.)
Wracamy do szarego obywatela i jego M-ileś.
Wszystko było dobrze przez całe lata. Można było ze ślepej kuchni prawie nie korzystać wykupując obiady w zakładowej stołówce, a dzieciom w przedszkolu, czy szkole.
Taki luksus (nie jadania z rodziną) nie wszyscy jednak mieli. Nie każdy zakład pracy karmił pracowników. I tu także było wszystko w porządku, dopóki nie nastąpiła jakiś większy kryzys w zaopatrzeniu, nagła podwyżka cen lub inny kryzys kartkowo - reglamentacyjny. Kolejki były niezauważalną normą, przyjmowaną za coś naturalnego, dopóki po dotarciu do lady można było coś kupić.
Gdy po obfitych latach siedemdziesiątych część społeczeństwa dorobiła się już upragnionego dużego fiata, czy "malucha" można już było przywozić ze wsi wszelkie dobra spożywcze. Byle nie za dużo - bo nie było miejsca na przechowywanie.
Jako dzieci czasami jechaliśmy rowerem do głównej ulicy i w niedzielę po południu patrzeliśmy na ciągi samochodów wracających do miasta. Prawie wszystkie były załadowane pod sufit.
Bo to worek kartofli można było przywieźć i buraczki i marchewkę. Matka jeszcze kurę na odchodne zabiła, albo wcisnęła kawałek cielęciny.  No i chleb, ten prawdziwy.
I tak jeździła sobie ta wygodna, miejska elita na tę "biedną" i zapracowaną wieś, ciesząc się z wygód mieszkania w bloku. Bo to ani drzewa narąbać nie trzeba, ani gnoju wyrzucić, ani do śmierdzącej obory wchodzić. Elegancja - francja.
A na wsi jednoznacznie odbierano wygody życia w mieście. I ten luz - można wsiąść w samochód i przyjechać. Żadne zwierzę nie zakwiczy, nie zatrzyma na miejscu. Z chlewika nic nie zapachnie. Człowiek się nie ubrudzi i nie spoci...
I tak w jednych rosła pogarda, a w drugich zazdrość.
Gorzej gdy w oczy miastowym głód zajrzał, a przewożenie produktów rolnych i mięsa w bagażniku było traktowane jak spekulanctwo i przestępstwo.
Wieś syta, dalej widziała tylko własny trud w zestawieniu z wygodami miasta.
W ostatnich latach życie w mieście przestaje być tak wspaniałe.
Byt drożeje nam na wszelkie możliwe sposoby. Ceny żywności pochłaniają nasze zasoby.
Rozluźniły się związki z wsią - bo gospodarują na ojcowiźnie już nie rodzice, czy rodzeństwo, a kuzyni i dalsi krewni. Minęły lata.
W naszych realiach zniknęły możliwości rozwoju wsi.
Bardzo duża część mieszkańców wsi, posiadaczy ziemi wegetuje w biedzie narzekając na niskie dopłaty lub zapomogi.
Zniknęła przedsiębiorczość i normalność.
A my się na to godzimy. Przyklaskujemy przepisom, które zabraniają własnego uboju. Bo mieszczuch myśli, że z własnego uboju jest "be", bo może brudne, albo jakaś bakteria tam wlezie. Bo z kafelków pod sufit i wielkiej przetwórni kiełbaska lepsza.
To jakim cudem żyliśmy do tej pory?
Miasto narzeka na drożyznę i złą jakość jedzenia. Wieś na niskie ceny skupu.
Pozostaje tylko się modlić, żeby nie spadła na nasz kraj jakaś bieda, bo wtedy miasto zginie z głodu, albo zagryzie wieś, za brak żywności.
Zapominamy, co to jest normalność.
Zapominamy, że wieś także się rozwijała i dorabiała. Nie widzimy, że w sąsiednich krajach rolnik nie wegetuje. Wszelkie niedostatki i głupotę tłumaczymy kryzysem.
Wszystkim się nie opłaca.
A ja pojąć nie mogę, że właściciel kawałka ziemi siedzi w chałupie na butelką wina marki "wino" i narzeka, że mu nikt nie da.
Pracy w mieście nie ma, gospodarstwo się nie opłaca.
Mogę zrozumieć, że konkurencja na rynku rolnym gasi wszelkie zapędy, ale...
Pojąć nie mogę, że siedząc na czterech literach - bo nie ma na podróże do Egiptu - nie zaorze kawałka ziemi, nie wpuści kilku kur do kurnika, nie zasadzi kilku kartofli. Wiem, maszyny też już dawno zamienione na butelki, trzymanie traktora się nie opłaca...
Tam, gdzie mieszczuch ma ścianę i kit w oknie - wieś ma ziemię, która za pot i bolący grzbiet nakarmi.
A tato mówił, że nawet za okupacji, gdy trzeba było przymusowo oddawać swoje produkty, gdy plombowano żarna, wieś nie była głodna.
I na tym polega(ła) wyższość życia na wsi. Na możliwościach. I chceniu.


19 komentarzy:

  1. My się na to nie godzimy. Nasi sąsiedzi naprawdę cięzko pracują na roli. Uwiązani są do gospodarstwa na okrągło. Nie ma mowy o wspólnym wyjeździe na urlop. Tu akurat prawdę mówił ten gospodarz. Ale staramy się wspólnie jakoś tą naszą wieś ożywić. A z tymi cenami skupu i trudnością w funkcjonowaniu gospodarstw rolnych to święta prawda. W miarę opłaca się hodowla bydła mlecznego - stałe kontrakty z mleczarniami zapewniają jaki taki zarobek. Warto mieć wtedy i kawał pola - dla swoich krów, na paszę. Ale uprawa zbóż - gdyby nie dopłaty rolne nie pozwoliłaby utrzymać gospodarstwa. Co do ogródków i warzywników - w większości przypadków są i kwitnie wymiana sąsiedzka. Ja mam to, ty masz tamto - robimy wymianę i mamy " wszystko". Ale łatwo nie jest ani w mieście, ani na wsi. Znaczy " normalnemu " człowiekowi nie jest łatwo. Takiemu bez układów i prominentnych znajomości. I jeszcze jest to poczucie niższości u wielu mieszkańców wsi. Pamiętam jak na nas na początku z niedowierzaniem patrzyli i jak komentowali " co też wy na tym zadupiu szukacie". Ale nie trzeba było wiele czasu by niektórzy dostrzegli, że to piękne zadupie jest i sporo mozna tu zrobić...
    Pozdrawiam serdecznie
    Asia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otóż to Asiu, jak miejscowy uwierzy, że "jego zadupie Piękne jest", to już będzie wielki krok do przodu.

      Usuń
  2. WIEM, że są na wsi ciężko pracujący ludzi i kłaniam im się w pas.
    To dzięki nim mamy jeszcze w ogóle polską żywność. Pracują w pocie czoła, zmagają się z ziemią żywiołami i nieżyciowymi przepisami, z nieracjonalną gospodarka, z brakiem dbałości o polskiego rolnika.
    Na uwadze mam tych, którzy biorą dopłaty do hektara za utrzymywanie ziemi w gotowości, czy jak to tam teraz się nazywa, i nie robią nic, by polepszyć swój byt. Tkwią w zawieszeniu - za mało żeby żyć, za dużo żeby umrzeć.
    TEGO nie potrafię zrozumieć, że z ziemi leżącej odłogiem nie wyskrobią nawet tych kilkuset metrów kwadratowych, żeby zażegnać kompletną beznadzieję swojego losu. Tak wygląda część Jury, Kielecczyzny, a nawet żyznej ziemi sandomierskiej. Dalej ostatnio ani ja ani mąż nie jeździliśmy.
    Miałam różnych krewnych na wsiach jurajskich. Były to maleńkie gospodarstwa, które mogłyby dać jakikolwiek zysk, właściwie należałoby powiedzieć, że duuuże ogrody z kawałkiem łąki. Stryjowie pracowali zawodowo, a dochód uzupełniany był o własne zbiory. Warzyw nie dokupywano prawie wcale, może niektóre owoce. Ciotki miały co roku spiżarnie zapchane słoikami, a po podwórku chodziło po 30 - 50 kur i kaczek. W latach potrzeby w chlewiku było miejsce na 1 -2 świnie. To była ciężka praca. Gdyby poprzestawali na pensjach - chyba byłoby im bardzo źle.
    W mieście też mnóstwo jest ludzi, którzy nigdy daleko nie wyjadą, a wakacje w Hiszpanii nie są wcale normą. Nie ma więc czego miastowym zazdrościć. Chyba, że betonu, braku zieleni i perspektyw na choćby mały ogród warzywny w ciężkich czasach. A uważam, że takie się nam zaczynają.

    OdpowiedzUsuń
  3. oh temat "rzeka"
    wydaje mi się że ludzie mający możliwość uciekają z miasta z różnych powodów
    - wysokie opłaty przy zbyt niskim metrażu
    - niewypłacalność innych lokatorów i pokrywanie za nich wszelkich kosztów
    - czasami nawet ze strachu życia w niepewności- np. właściciel kamienicy
    który raptem odzyskał majątek rodzinny, niewypłacalność mieszkańców
    doprowadzająca do wykupienia mieszkań ba nawet całego bloku i narzucenia własnych stawek ; nieraz oglądaliśmy w TV jakie nieszczęścia dotykają ludzi - i nikt sie z nimi nie patyczkuje a państwo też nie rozkłada parasola ochronnego nad nimi
    - lub po prostu chęć zmiany

    my 4 lata temu wyprowadziliśmy się z wielkiego miasta na maleńką wieś
    /8 domków /- wszyscy pukali się w czoło i mówili czy was pogięło, teraz zapowiadają się w odwiedziny - i " ale macie fajnie" - słyszymy
    gdy zimno napalę w piecu a w bloku - czekałam na ciepełko
    tubylcy patrzyli jak na cudaków - tutaj ??? i czy ta paniusia będzie "grzebać w ziemi" -
    pierwszego lata miałam najładniejsze pomidory na wsi ,warzywa w ogródku, kwitnące kwiaty i sąsiadów wiszących na płocie - tutaj coś urosło?- niemożliwe

    lecz gospodarstwa nie mamy i mieć nie będziemy, chyba że kury- ale jedno jest pewne że na wsi ludziska z głodu nie padną i nikt ich z domu nie wyrzuci;
    fakt niezaprzeczalny jest że ta wieś wygląda teraz inaczej a ci którzy mają gospodarstwa ciężko pracują ale tez coś mają i też jeżdżą za granicę
    Ci którzy na wsi narzekają że jest żle niech spróbują życia w mieście ,
    będą chodzić / cytuję tubylców/ do kawiarni, dyskoteki, bale, teatru,opery itd,itd- tylko pytam za co i czy codziennie.
    w mieście, w warzywniaku czy innym sklepie nie da nikt nawet natki pietruszki czy jabłek za darmo a na wsi - a idż pani sobie urwij
    a jak jest ktoś leń na wsi to i w mieście same gołąbki nie wpadną mu do gąbki - dobrze godom ?


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dobrze!
      Życie toczy się nieustannie, wszystko się zmienia. Przy NORMALNYCH układach pracowity rolnik będzie się miał dużo lepiej od robotnika w mieście.
      Mam kolegę, który z niewielkiego gospodarstwa 9ha bardzo niedaleko Katowic i dom wystawił i samochodu przyzwoitego się dorobił. Samo mu nie urosło - potu z siebie nie jeden litr wycisnął. Jedyne, czego od zawsze żałował, że nie może na dłuższe wakacje wyjechać - bo to i zwierzątka i najwięcej pracy latem. Jednak dzięki pomocy rodzeństwa zawsze udawało mu się wyrwać z rodziną chociaż na tydzień.
      Podkreślam nadal - nie rozumiem tych, co mając ziemię "chodzą głodni".

      Usuń
  4. Temat stary i aktualny jak świat, no może nie aż tak, ale od kilku stuleci na pewno. Pewnie bym się nie odezwał gdyby nie fakt, że miewałem niejednokrotnie podobne przemyślenia. Powiem więcej, napisałem nawet pewien tekst pod tytułem „Mieszczuchy i wieśniacy”, który traktował właśnie o tej tematyce. Nie odważyłem się go opublikować by nie narazić się na zarzut antagonizowania ludzi z miast i wsi, bo traktował on bardziej o psychologicznej stronie tego zagadnienia.
    Rzeczywiście rozwój cywilizacyjny sprawił taki oto właśnie sztuczny podział na miasto i wieś. Zapomnieliśmy chyba jednak o tym, że miasta ukształtowały się z sił i energii ludzi wsi. Więcej, historycznie rzecz ujmując, wszyscy pochodzimy ze wsi.
    Tak niebywały rozwój miast zawdzięczamy właśnie ciągłemu napływowi ludności wiejskiej, która to tendencja utrzymuje się do dziś(tzw. „słoiki”). Jednocześnie malejące ciągle(na skutek naturalnych, rodzinnych podziałów) powierzchnie gospodarstw rolnych spowodowały, mimo rosnącej kultury rolnej i wydajności, niską opłacalność i mniejsze dochody rolników za ich ciężką przecież pracę.
    Taki, iluzoryczny obraz wsi sprawił, że życie w miastach wydało się niektórym prawie rajem na ziemi. Stały, comiesięczny dochód, jakieś samodzielne mieszkanie, odrobina komfortu w małym M czy wczasy zakładowe. Nie wszystkim się takie przeprowadzki jednak udają. Wielu byłych mieszkańców wsi nie aklimatyzuje się dostatecznie w miastach wskutek niespełnienia się ich marzeń i planów zrobienia jakiejś tam kariery. Niektórym z nich się to i owszem nawet udaje. Podobnie jak emigrantom. Lecz i podobnie jak emigranci cierpią niejednokrotnie.
    Taki rozwój sytuacji jest w mojej ocenie bardzo niekorzystny dla jednych i drugich. Bo zarówno mieszkańcy miast jak i wsi coraz powszechniej zaopatrują się w żywność w coraz bardziej rozrastających się sieciach sklepów wielkopowierzchniowych, które docierają do coraz mniejszych miejscowości. Konsumenci płacą coraz drożej za żywność coraz gorszej jakości. Która jednak spełnia, jak nam się to wmawia, wszelkie wymogi i normy. Jest za to wielokrotnie obłożona bezsensownymi podatkami, których celem jest utrzymanie coraz to bardziej rozrośniętej biurokracji nadmiernie nękającej zwykłych ludzi i kontrolującej ich poczynania i osobistą zaradność. Różnicę pomiędzy cenami skupu od rolników a ostateczną, jaką płacą konsumenci zgarniają zgraje pośredników, handlowców i producentów. Durne przepisy zabronią pewnie niebawem posiadania kury czy królika. A kupienie jajka czy kawałka mięsa z uboju gospodarczego będzie się odbywać w konspiracji.
    Rosnące koszy utrzymania w miastach i bezrobocie skłonią zapewne coraz więcej ludzi do powrotu na wieś lub wręcz przeniesienia się tam dotychczasowych, od wielu nawet pokoleń mieszczuchów. Pewnie zapomniane rolniczo ziemie znajdą po latach wielu swoich nowych gospodarzy. Wyjdzie nam to wszystkim na dobre. Tego jestem, jakoś dziwnie spokojnie, pewien.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takich układach wyjdzie na dobre, niestety równocześnie z lekkim cofnięciem postępu całego społeczeństwa.
      Tu trzeba pracować nad świadomością i mentalnością ludzi.
      W normalnych układach do przodu idzie i miasto i wieś. Dziś miasto i przemysł się kurczy - rzekłabym umiera, wieś będzie się rozwijała dzięki potrzebie zaspokojenia głodu. Jednak zagospodarowanie ziemi, zebranie plonów nie jest równoznaczne z rozwojem i bogaceniem się państwa - to może być tylko zabezpieczenie bytu biologicznego. Rośnie nam ilość ludzi o postawie roszczeniowej i urzędników, którzy nie biorą udziału w produkcji. Dotyczy to i miast i wsi.

      Usuń
    2. Zastanawiam się gdzie jest granica i sens dalszego postępu? Dokąd zmierza ludzkość w swym rozwoju? Cofnięcie postępu nie będzie aż tak dotkliwe i bolesne. Jeszcze 25 lat temu nikt właściwie nie miał telefonu komórkowego i żyć się dało, samochody mieli nieliczni a mimo to ludzie się też przemieszczali. Rzeczona Hiszpania nie jest już aż tak egzotyczna a i tak wielu nigdy jej nie zobaczy i będzie musiało pogodzić się z tym faktem. To chyba kwestia znalezienia swego miejsca na tym świecie. I im prędzej każdemu z nas się to uda tym więcej z nas będzie szczęśliwymi. A może wystarczy tylko sobie odpowiedzieć na pytanie: Być czy mieć?
      A może osiągnęliśmy już teraz jako ludzkość pewną granicę i dalszy rozwój będzie musiał zwolnić by był w ogóle możliwy.

      Usuń
    3. Dla mnie postępem będzie właśnie umiejętność odpowiedzenia sobie na powyższe pytanie. Bo taki (tfu) postęp jaki fundujemy sobie obecnie, to równia pochyła, po której wszyscy zjeżdżamy w otchłań niebytu, nędzy, niejadalnych środków spożywczych: GMO zatrutego chemią konserwantów. Najpierw jednak trzeba wyhamować rozpędzony walec konsumpcjonizmu i uświadomić, że przeżucie, wyplucie i sięganie po nowe, z postępem nie ma nic wspólnego. Tak budujemy świat rzeczy nietrwałych i coraz bardziej zawodnych.
      W szpanie związanym z wyjazdami za granice chyba tylko o blichtr chodzi (no może czasami ciepłe morze ma też coś z tym wspólnego) i o "nie bycie gorszym niż Kowalski". Jako panienka kilka razy za granicę wyjeżdżałam - zwiedzać - było to wtedy wielkie przeżycie. Teraz skupiam się na tym żeby samemu obejrzeć i dzieciom pokazać w jak pięknym kraju mieszkamy. Zwykle jesteśmy dziwadłami wśród znajomych którzy licytują się Cyprami, Egiptami i Włochami.

      Usuń
  5. W zasadzie wszyscy mają tu rację. Ja mam porównanie na bieżąco, bo jednym krokiem zbliżam się na wieś, a drugim tkwię w mieście. Generalnie z miasta jestem. I wiem jedno: nie wyobrażam sobie starości w mieście, bo po prostu zdechnę z głodu. Wolny zawód fajna rzecz, reforma emerytalna - jeszcze lepsza. Zarabiałam kilkanaście lat powyżej średniej krajowej, ale skoro wolny zawód, to pracodawca w majestacie prawa pensję dzielił - część większa na umowę o dzieło, bo nie trzeba żadnych składek płacić i podatki mniejsze, druga - "pełne brutto", z wszystkimi składkami, funduszami emerytalnymi itd. W międzyczasie do II filaru kazali się zapisać, tyle że magiczne jednostki uczestnictwa maleją, bo fundusze tracą na giełdzie. Do emerytury mam 29 lat. Mieszkanie z roku na rok coraz droższe - dziękuję Bogu, że powstrzymał mnie od kredytu hipotecznego, ale za wodę, śmieci, prąd, gaz muszę płacić coraz więcej. A jak nie zapłacę za gaz, nie będę miała ciepła, bo u nas są piece gazowe. Jak nie zapłacę za prąd, i piec gazowy działać nie będzie. Jak nie zarobię, nawet jabłka nie zjem, bo nie kupię w sklepie. Na wsi, owszem ciężko się pracuje, ale przy dobrym zagospodarowaniu chociaż kartofle, buraki i cebulę można na zapas wyhodować. Z głodu się nie umrze. Sadząc wierzbę energetyczną, jakieś ciepło też będzie. Oczywiście są podatki, oczywiście miejscowi narzekają, że do kanalizacji każą im się wkrótce podłączać, że prąd drożeje, ale mają alternatywę na inne rzeczy - mogą chociaż w jakimś stopniu decydować, ile wydają na życie. Ale mam wrażenie, że miejscowym nie zależy. Owszem, są ludzie, którzy ciężko pracują, orzą pola od świtu do nocy, hodują krowy. Ale to mały procent. Reszta posprzedawała albo wydzierżawiła ziemie tym zaradniejszym, większość pieniędzy przepija. I narzeka. W mieście lepiej, ale do miasta nie idą, bo dobrze wiedzą, że tam albo umarliby z głodu albo musieli wziąć się do roboty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na własne oczy:
      Wieś, a właściwie osada po PGRze - trzy bloki w szczerym polu. Zamojszczyzna. Za blokami resztki sadu, drzewa owocowe, rzędy porzeczek i agrestów. Owoce opadają na ziemię, nikt ich nie zbiera - niczyje. Pracę mają nieliczni u nowego właściciela ziemi. Reszta hoduje emeryta i żyje z zapomogi. W prawie każdym oknie talerz satelity. Pod sklepikiem jak z czasów Gierka - ławeczka. Kupujemy wodę mineralną, bo jesteśmy w drodze, gorąco, wszyscy spragnieni. Moja teściowa, osoba rozmowna, zamienia kilka słów z babami stojącymi w sklepie i plotkującymi ze sprzedawczynią. - Paaaani, tu bieda aż piszczy. Ostatnie grosze człowiek wydaje na oranżadę, bo pić się chce.
      A ja myślę o tych opadających owocach, z których można zrobić hektolitry kompotu...

      Usuń
    2. oranżada? - niektórzy mówią że do garnka nie ma co włożyć a stoją
      z papierosem w zębach i "mamrotem " - jak w "Ranczu"

      Usuń
    3. Obrazek sprzed jakiegoś miesiąca - pisałam o ciemnych oknach na wsiach. Mój mąż w Sandomierskiem, pomieszkuje w agroturystyce, bo taniej, a musi ze względów zawodowych pobyć kilka dni. Gospodarz opowiada: - w naszej części województwa, to tylko przy głównych drogach jeszcze się jakoś żyje - najczęściej z handlu, ale jak pojechać wgłąb to bieda aż piszczy - siedzą po chałupach i przeczekują życie, bo z dopłat na nic nie wystarcza. Pracy nie ma, komunikacji też nie. Pola ugorem leżą, a ludzie narzekają. Mój mąż w sklepie w jednaj takiej wsi: Wchodzi kobitka na wygląd około 60, kupuje sześć piw i chleb. Ponarzeka ze sprzedawcą na rząd i tych,co kradną, a innym nie dają i wychodzi.
      Szczerze współczuję ludziom, którzy nie potrafią związać końca z końcem i wyżyć z pracy na roli, ale żeby pięciu kur chociaż nie mieć i zagonka kartofli? Wiem - jak przekalkulować to nic się nie opłaca. Licząc np, że potrzeba kilograma kartofli na dom dziennie, to na rok potrzeba ich 180kg. Od sąsiada lub na targu kupi je po mniej niż 50gr, ale niech to będzie 90zł/rok, czyli 7,50zł/miesiąc. Z takiego rachunku wynika, że za oszczędność 90zł rocznie nie warto w ziemi grzebać, ale w życiu okazuje się, że wydanie nawet tych 90 złotych jest problemem. Piwo kosztuje.
      Polityka rolna w Polsce jest problemem, ale jeszcze większym problemem jest mentalność ludzi.
      Zresztą, to ludzie wybierają i godzą się na taka politykę...

      Usuń
  6. Do konca zycia zostanie mi w pamieci wies mojego dziecinstwa. Wszystkie zapachy i smaki, kolory...
    Serdecznosci
    Judith

    OdpowiedzUsuń
  7. Wychowałam się niby w wielkim mieście, ale w takim miejscu, które długo miało wiejski charakter. Pasły się tu krowy i kozy, a my mieliśmy duży ogród i sporo drobiu. Ale mimo to zawsze cieszyłam się na wyjazdy do znajomych rodziców i rodziny na wieś - często trzeba tam było pomóc przy różnych pracach. To zostało mi na całe życie. Do tego tęsknię i zmierzam.
    Uściski.

    OdpowiedzUsuń
  8. I na wsi i w mieście są niezaradni ludzi, którzy potrafią tylko narzekać i nie próbują nic zmienić. Przed pracą prawdziwych rolników, nie narzekalskich, chylę głowę, bo to ciężka paraca i ja nigdy na taką bym się nie zdecydowała. Wyjazdy na wakacje są prawie niemożliwe, bo gospodarstwem sie trzeba zajmowac. Na wsi mogłabym mieszkać, ale mieć tylko dom z ogródkiem. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  9. Gdzie się podział ten Polski Chłop, który przetrwał "Pana", zabory, okupację i komunistów? Kilka lat unii zabiło w ludziach instynkt samozachowawczy?

    OdpowiedzUsuń
  10. Wiesz, zobaczyłam Twój komentarz na blogu Wonne Wzgórze i pomyślałam muszę tam zajrzeć (na Twój blog) bo nie głupio pisze... Wyobraź sobie jakież było moje zdziwienie kiedy zobaczyłam powyższy post. Jak można w ten sposób pisać o rolnikach? Jak można w taki sposób generalizować? Jak można wyrabiać opinię o tej grupie społecznej na podstawie zapadłej popegierowskiej wiosce na zamojszczyźnie? W mojej okolicy ziemia jest na wagę złota, nie ma ugorów, jak tylko pojawia się informacja o kupnie bądź możliwości dzierżawy to zaraz cała masa zapaleńców "bije się" żeby tylko mieć możliwość powiększenia gospodarstwa. Są oczywiście przypadki mieszkańców wsi zachowujących się jak bywalcy wilkowyjskiej ławeczki ale to zjawisko marginalne. I nie dotyczy rolników a raczej byłych pracowników PGR. Piszesz że kilka lat w unii zabiło w ludziach instynkt samozachowawczy. Masz pojęcie wogóle o czym piszesz? Wiesz jaką rolę odegrała unia w rolnictwie? Moim zdaniem unia oraz polski rząd(swoją bezczynnością) zabijają powoli polskie rolnictwo. Małe gospodarstwa kilkuhektarowe już właściwie nie mają racji bytu.Kiedyś utrzymywały się z tego rodziny, małe gospodarstwa zaopatrywały targi i bazarki w świeże produkty, teraz wielkopowierzchniowe markety wypierają z rynku bazarki. Bo komu w mieście się chce iść np teraz zimą na targ po warzywo kiedy ma pod nosem wielki market, ciepły ogrzewany, gdzie samochód zostawi sobie na parkingu pod sklepem itd. Kiedyś wielkie gospodarstwa zajmowały się głownie produkcją zboża, kukurydzy, ziemniaków przemysłowych, rzepaku. Potem nastała unia, pokazała rolnikom marchewkę w postaci programów typu Sapard(przedakcesyjny) i PROW.Lecz obok marchewki w postaci zwrotu 50 % wartości maszyny bądź przedsięwzięcia (wartości bez podatku )był też kij, bo unie nie wspomagała producentów zbóż itd a produkcję warzyw.Bo unia potrzebowała ogromnych ilości tanich warzyw by zaopatrzyć markety i przetwórnie. I w ten sposób wielkie gospodarstwa były narzędziem które mimowolnie wykańcza małych. Można powiedzieć - nie musieli brać.Pewnie że nie musieli, ale chcieli się usprzętowić, polepszyć byt swój i swoich najbliższych.Nie chcieli być rolniczym skansenem Europy. Druga sprawa dopłaty bezpośrednie - pisałaś na Wonnym wzgórzu (w odniesieniu do polityki) że media kreują rzeczywistość i to jak są postrzegani inni. Uważam że media wykreowały polskiego rolnika jako leniwego malkontenta. Potem ludzie w mieście patrzą na Fakty czy inne Wiadomości i słyszą że w tym roku na polską wieś popłynie wartkim strumieniem X 000000 euro z tytułu dopłat bezpośrednich to myślą - o co tym durnym chłopom chodzi, tyle forsy.Ale media nie podadzą informacji że odkąd wprowadzono płatności obszarowe to dziwnym trafem natychmiast podrożały środki do produkcji roślinnej i zwierzęcej. Także rolnikowi z tego nie zostało w sumie nic, no ale skąd Wy macie o tym wiedzieć. Szkoda gadać zresztą, to temat rzeka. Pozdrawiam z wiochy (prawdziwej)

    OdpowiedzUsuń
  11. Zwróć uwagę, że nie generalizuję.
    WYRAŹNIE piszę i podkreślam, że moje przemyślenia dotyczą tylko tych, którzy ziemi (mając ją) nie uprawiają i narzekają, że im źle.

    Zawsze z szacunkiem patrzę na tych, którzy mimo przeciwności (sama o tym piszesz) dzień za dniem nas karmią.
    Nadal uważam, że media kreują rzeczywistość - także wykrzywiając obraz ciężko pracującego rolnika.
    Trudno, abym zaprzeczyła temu, co widziały moje oczy.
    Bo opisy ludzi narzekających są prawdziwe. Latem zalecam podróż przez Polskę i zobaczenie na własne oczy ile ziemi leży ugorem - aż się serce kroi.
    Jeżeli doczytałaś, to także to, co pisałam o koledze pracującym na 9 hektarach, z których żywi siebie, rodzinę i jeszcze wybudował dom.
    Nie mam wykrzywionego obrazu rolnika polskiego, a patrzę jedynie na niektórych mieszkańców wsi - takie osoby można także znaleźć w mieście - oni jednak nie mają nawet możliwości, by zasiać sobie trochę warzyw dla poprawy bytu. Inna sprawa, że prawdopodobnie, nawet, gdyby mogli, to nie zrobiliby tego. Bo to nie o rolników chodzi, a o szczególny rodzaj ludzi (bezradnych?).
    Zresztą, gdyby tkwiła we mnie jakakolwiek niechęć do wsi, nie trzymałabym się z uporem maniaka wszystkich wiejskich blogów, wyczytując każdą literkę, które będzie mi mogła pomóc w powrocie na wieś.
    Pozdrawiam. (i zazdroszczę prawdziwej wiochy).

    OdpowiedzUsuń