Rześkie poranki i chłodne wieczory "wchodzą" powoli do domu. Jeszcze niedawno wystarczyło wieczorem zamknąć drzwi do ogrodu i okna, i już było ciepło w domku. Teraz, po ostatnich deszczach, takie zabiegi przestały być skuteczne.
Palić w centralnym ogrzewaniu jeszcze nie czas, dlatego rozpaliliśmy w naszej zabytkowej kozuni. Powietrze w domu robi się od razu inne, znika cała nieprzyjemna wilgoć, cały dom napełnia się żywicznym zapachem palonego drewna, a po godzince wszędzie rozchodzi się miłe ciepło. To bardzo sympatyczna pora roku - nie ma jeszcze mrozów, a wieczorne chłodki łatwo przegonić siedząc przy ogniu.
W ogniu zresztą jest jakaś pierwotna magia, albo raczej wielki, darowany ludziom dar - gdy tylko ktoś rozpali w piecyku i usiądzie aby doglądać ognia - zaraz schodzi się tam reszta rodziny. Miło siedzieć przy ogniu i rozmawiać, albo tylko słuchać szumu płomieni i trzasku szczap. Poezja...
Wiele razy też wypraktykowaliśmy, że żywy ogień ma moc leczenia. Wystarczy zasmarkanego, przeziębionego delikwenta posadzić przy ogniu z gołymi stopami skierowanymi ku źródłu ciepła, aby po godzinie lub dwóch chory doznał uzdrowienia.
Dołączyłam do poprzednich "kocich" wpisów kilka zdjęć. Dziś udało mi się także pstryknąć malucha. Jest w ciągłym ruchu - nie było to więc łatwe. Śpiącemu zaś nie widać cudnych, błyszczących oczu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz